„Promised Land”, Gus Van Sant
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTemat aktualny, realizacja pierwszorzędna. Amerykański produkcyjniak, w swojej klasie znakomity. Damon cieszy się z kolejnej odznaki szlachetnego skauta, Van Sant z pewnością zainkasował niemałe honorarium. Jak zwykle utopi je w kolejnym projekcie, którym będziemy się szczerze zachwycać. Tak działa rynek. A Promised Land kontestuje jego mechanizmy w typowo amerykański sposób: grzecznie i z nadzieją na przyzwoity zysk.
Gus Van Sant to prawdziwa instytucja amerykańskiej kultury niezależnej. Ale też twórca tak płodny, że w efekcie chwilami nierówny. Można pokusić się o klasyfikację jego bogatej filmografii. Są w niej filmy niszowe, halucynacyjne, skierowane do fanów wszelkiej maści „nowych horyzontów” (Gerry, Ostatnie dni). Są obrazy skupione na problemach młodzieży (Paranoid Park, Restless). Jest wreszcie nurt główny, a w nim tylko i wyłącznie filmy wybitne, wielokrotnie nagradzane itd. (Obywatel Milk, Słoń, Drugstore Cowboy). Liczyłem (także ze względu na lubianą przez reżysera, świetnie ograną m.in. w Milku koncepcję „true story”), że tu właśnie zaklasyfikujemy Promised Land. Niestety, zapomniałem o kolejnej kategorii: filmy z Mattem Damonem w roli głównej. Damon jest w nich współscenarzystą, współproducentem i (co ważne) tym, który wykłada, lub pozyskuje kasę. Średnio uzdolniony hollywoodzki mega gwiazdor chroni się w ten sposób przed drwinami, pozuje na artystę? Zawsze tak uważałem, a Promised Land jedynie mnie w tej opinii utwierdził.
Damon nawet u Van Santa musi być odrobinę heroiczny. Tym razem idzie o ekologię, zakłamane korporacje, lokalną politykę. Jesteśmy w małym, biednym, amerykańskim miasteczku w stanie Pensylwania. Naukowcy ustalają, że okoliczne ziemie kryją w sobie bogate złoża gazu łupkowego. Chwilę później na miejscu są już przedstawiciele energetycznego giganta, firmy Global. Steve Butler (Matt Damon) i Sue Thomason (Frances McDormand) znają reguły tej gry. Nie epatują bogactwem, przeciwnie: kupują prowincjonalne ciuchy, jeżdżą rozwalającym się gratem, zgrywają swojaków, zaprzyjaźniają się z miejscowymi. Po czym błyskawicznie podsuwają kontrakty mamiąc nowych „przyjaciół” wizją wielomilionowych zysków. Wydaje się, że operacja szybko dobiegnie końca, ale na drodze naszych bohaterów staje mocny przeciwnik: nadpobudliwy, doskonale przygotowany do starcia, pełen uroku ekolog, Dustin Noble (kolejny współautor całego filmu, John Krasinski). W ruch idą ulotki o możliwych konsekwencjach wydobycia (zatruta woda, wyjałowiona ziemia, chore zwierzęta). Miejscowi zarządzają trzy tygodnie odroczenia, po których odbędzie się lokalne referendum. Tak zaczyna się kampania, w której Butler i Noble walczyć będą o rząd dusz amerykańskich rednecków.
Szybko orientujemy się, że Van Sant pełni tu rolę wynajętego rzemieślnika. I – oczywiście – swoją robotę wykonuje ze wszech miar przyzwoicie. Promised Land jest bardzo ładnie sfotografowany, mądrze zmontowany, pełen dobrze napisanych dialogów. Rozgrywa się w typowo Van Sant’owskim, nieco zwolnionym tempie, ale nie brakuje mu sprytnych zabiegów scenariuszowych (tzw. przewrotek), które owe tempo świetnie równoważą. Damon jak zwykle straszy dwiema minami („zbity pies” kontra „poczciwy chłopak z sąsiedztwa”), jak zwykle znakomita jest za to Frances McDormand, doskonale rodzi sobie też Krasinski. Ogląda się to dobrze. Ale do wspomnianego na wstępie „głównego nurtu” Promised Land aspirować nie może. Ton narzucają Damon i Krasinski, wraz z nimi pojawia się banał charakterystyczny dla amerykańskiego kina familijnego. Nie ma tu miejsca na przewrotności, niuanse, inteligentną grę z widzem. Konflikt o ziemię topornie zestawiono z nieomal biblijnym obrazem walki dobra ze złem. Drażni zupełnie zbędny, nazbyt schematyczny wątek miłosny. Przemiana Damona (z korporacyjnej bestii w prowincjonalnego obrońcę prostych wartości) może jedynie śmieszyć. Niby wciąż ogląda się to miło, ale z narastającym poczuciem rozczarowania.
A szkoda. Bo temat aktualny, realizacja pierwszorzędna, a wspomniane „przewrotki” umożliwiały przełamanie czarno-białego świata Promised Land. Z drugiej strony może nie ma sensu się czepiać? To w gruncie rzeczy amerykański produkcyjniak, w swojej klasie znakomity. Damon na pewno cieszy się z kolejnej odznaki szlachetnego skauta, Van Sant z pewnością zainkasował niemałe honorarium. Pewnie jak zwykle utopi je w kolejnym projekcie, którym będziemy się szczerze zachwycać. Tak działa rynek. A Promised Land kontestuje jego mechanizmy w typowo amerykański sposób: grzecznie i z nadzieją na przyzwoity zysk.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze