"Cała przyjemność po waszej stronie", Steve Martin
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuMartin każe nam wierzyć, że istnieje postać szaleństwa, którą da się przekuć na normalne życie, i w nim utrzymać miłość, zdobyć pracę, a nawet awansować. Dziwność bierze się bowiem z samotności, a życie zapełnione ludźmi jest zbyt dynamiczne, aby sobie na nią pozwolić. Przemyca te myśli zupełnie nienachalnie, wymijając mielizny tandetnej psychoanalizy i nie wpadając w wir moralizowania. Zmianę w życiu bohatera najlepiej wyraża jego ostatni magiczny kwadrat, gdzie „ja” wreszcie przesunęło się z centrum na obrzeża. Jest mądrze, śmiesznie i nostalgicznie.
Bodajże Jerzy Pilch – pewności nie mam – wymienił wiarę i zrozumienie jako czynniki definiujące dobrą książkę. To znaczy, że czytelnik siada, czyta, rozumie i wierzy autorowi. Niby nic, a tak wiele, że nie można chcieć więcej, gdyż wiara i zrozumienie pojawiają się, nawet osobno, niezwykle rzadko. Zwłaszcza w literaturze. Trudno w ogóle oceniać, dlaczego powieść Steve’a Marina jest tak cudownie fajna, bo wnikanie w źródła inspiracji twórcy to szalenie trudna sprawa. Można jednak wysnuć przypuszczenie, że Martin wcale nie musi być pisarzem – wystarczy mu reżyserowanie kasowych filmów, granie w nich i pisanie scenariuszy – więc „Całą przyjemność po waszej stronie” popełnił z wewnętrznej potrzeby.
Martin to dziwny facet, a w każdym razie zbyt twórczy i aktywny, by zakwalifikować go „tylko” jako komika. Nawet na gruncie dość sztywnego kina hollywoodzkiego zdołał zaproponować coś swojego, kręcąc „Umarli nie potrzebują pledu”, przezabawną komedię kryminalną, gdzie wkleił siebie i Rachel Ward w kadry z filmów noir, nadając im zupełnie nowe znaczenie. Mierzył się z Monty Pythonem, a teraz z formułą powieści.
Pierwszym bezpośrednim skojarzeniem jest cykl Sue Townsend o Adrianie Mole’u – bohater Martina jest również mieszaniną śmieszności, kompleksów i nerwic. Panicznie boi się krawężników, za to — niczym hrabia z Ulicy Sezamkowej — pasjonuje się liczeniem i wierzy święcie, że wszystko, łącznie z problemami i ludźmi, można ująć w kwadracie magicznym. Właściwie nie doświadcza życia, ponieważ fundusze na utrzymanie przekazuje mu babcia, wraz z listem pełnym miłości. Daniel Cambridge ma więc kłopoty ze wszystkim, a zwłaszcza z kobietami. Platoniczny kwadrat, w którym tkwi bohater – wraz z ociekającą seksem agentką nieruchomości, młodą terapeutką i pracownicą apteki – niestety nie ma w sobie nic magicznego.
Człowiek taki jak Daniel to oczywiście kopalnia humoru, co Steve Martin w pełni wykorzystuje, by w drugiej części powieści konsekwentnie zdekonstruować ten świat złożony z liczb i uprzedzeń. Próba inicjacji erotycznej kończy się klęską, a znajomość z terapeutką (i matką młodego Teddy’ego) jakoś nie chce przejść z fazy przyjaźni do następnej. Ironią losu jest zajęcie przez Daniela pierwszego i drugiego miejsca w konkursie na najbardziej przeciętnego Amerykanina. „Jestem przeciętny” - mówi wówczas - „bo w moich żyłach płynie tradycja indywidualizmu”. A potem jest słodko-gorzko: babcia umiera i Daniel, zostawszy bogatym człowiekiem, zaczyna rozumieć, że nie zdoła odwlec zmian w swoim życiu.
Zbieżność Daniela Cambridge’a i Adriana Mole’a zawęża się do tego, że obaj to skrzywieni psychicznie durnie nierozumiejący siebie ani świata. Lecz Martin inaczej prowadzi swojego bohatera, daje mu trochę rozbrajających zachowań wojaka Szwejka, to znów przykrawa do modelu wiejskiego głupola o poczciwym sercu. Mole jest bowiem określony od początku do końca przez własną dziwaczność, którą u Daniela można modyfikować. Do pewnych granic.
Można jeszcze dopowiedzieć cichutko, że Martin zdradza literacki talent, którego niejeden zawodowy pisarz mógłby pozazdrościć. I last but not least, rzadko zdarza się równie trafiony tytuł: cała przyjemność jest rzeczywiście po stronie czytelnika.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze