„W potrzasku”, Matt Richtel
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPowieść czyta się błyskawicznie. Jest wciągająca. Akcja pędzi na łeb na szyję, pełna jest ucieczek, pościgów, trupów, kataklizmów. Nie bez znaczenia jest sposób pisania autora, który zdaje się wybierać myśli wprost z głowy czytelnika. Fabuła spełnia standardy solidnej opowieści sensacyjnej, ale przywoływane rozwiązania technologiczne pod koniec książki przynależą już do fantastyki. Wbrew kliszom, obecnym w całej powieści, autor zdobył się na mocne, gorzkie zakończenie. Można w książce zanurzyć nos i stracić poczucie czasu.
Istnieje wiele książek, które są “naj”.
Wojna i pokój to książka, w której występuje najwięcej postaci, w Bastionie Kinga ginie ludzi najwięcej, a Czarodziejska góra jest ze wszystkich powieści na świecie najmądrzejsza. Tik-tak Deana Koontza to, wedle mej najlepszej wiedzy, najgorsza książka jaka kiedykolwiek powstała, Ulisses to najtrudniejsza, Dziecię Boże McCarthy’ego najbardziej przerażająca, a Przygody Tomka Sawyera to, bez żadnych wątpliwości, najcudowniejszy, najpiękniejszy kawałek prozy włożony między okładki. Teraz do tego pstrokatego grona doszlusowuje W potrzasku Matta Richtela — powieść, którą czyta się najszybciej ze wszystkich innych.
Nie wiadomo na czym ów fenomen polega, rzecz jest raczej opasła, liczy stron 350, co w świecie cieniutkich książeczek-jednodniówek czyni zeń prawdziwego grubasa. Czcionka, owszem, spora, do tego rozdziały są króciutkie niczym u Dana Browna (walki z tym zjawiskiem nigdy dosyć), to jednak nie starcza za odpowiedź. Pałaszujemy ją na gryz-dwa.
Po części, fast-foodowy charakter prozy Richtera zawdzięczamy akcji, pędzącej na łeb na szyję, pełnej ucieczek, pościgów, trupów i innych kataklizmów, jakby formułę gonitwy bajkowego kojota za strusiem pędziwiatrem przełożyć na konwencję prozy sensacyjnej. Nie bez znaczenia jednak jest sam sposób pisania autora, który zdaje się wybierać myśli wprost z głowy czytelnika — znając trzy pierwsze słowa dopowiadamy sobie całe zdanie i gnamy dalej.
W potrzasku jest historią Nathanela, dziennikarza specjalizującego się w małych aferach, który pewnego pięknego dnia omal nie wylatuje w powietrze podczas eksplozji kawiarenki. Pewno by go rozerwało, gdyby nie ratunek z najmniej spodziewanej strony, konkretnie — zza grobu, od Anny, ukochanej Nathanela, która utonęła przed czterema laty. Oczywiście, wybuch zwiastuje jedynie tajemnice i wyzwania, stojące przed naszym gryzipiórkiem. Prowadzą one do Doliny Krzemowej, do świata wielkich pieniędzy i technologii komputerowych, zdolnych manipulować ludzką świadomością. W swych poszukiwaniach, Nathalnel zyskuje sojuszniczkę, piękną Erin, również ocalałą z wybuchu. Interesująco rozwijająca się znajomość rodzi nawet nadzieję na trójkąt — szybko wychodzi na jaw, że ciała Anny nie znaleziono. A w literaturze popularnej przecież jest tak, że jeśli kogoś nie rozstrzelają, następnie nie utopią, nie rozerwą końmi, nie spalą, nie porąbią i na koniec nie zakopią resztek na czterech końcach świata, ten ktoś z pewnością ciągle żyje i ma się całkiem dobrze.
Wbrew kliszom, obecnym w całej powieści, Matt Richtel zdobył się jednak na mocne, gorzkie zakończenie. Sama fabuła spełnia standardy solidnej opowieści sensacyjnej, ale przywoływane przez autora rozwiązania technologiczne pod koniec książki przynależą już do fantastyki (fakt, bliskiego zasięgu), co, jako zaciekły tropiciel takich zagrań, odnotowuję z wielką radością.
W potrzasku jest powieścią nie tylko w lekturze nad wyraz prędką, ale i osobliwie wciągającą. Zanurzywszy w niej nos w autobusie, dwukrotnie przegapiłem przystanek na którym miałem wysiąść, w tym raz tak udanie, że miast pod biblioteką UW, wylądowałem na Żeraniu. Moja to ułomność, czy rekomendacja dla Richtela — nie wiadomo.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze