„Na granicy snu”, Anna M. Gorgolewska
REDAKCJA • dawno temuCzytelnicy fantastyki rozczarują się powieścią i wytkną autorce jej oczywistą wtórność. Być może, Na granicy snu jest raczej książką skierowaną do czytelnika poszukującego romansów przygodowych z odrobiną nadnaturalnej fikcji.
Dwieście pięćdziesiąt lat temu J.J. Rousseau stworzył koncepcję „dobrego dzikusa”, będącą wyrazem jego antycywilizacyjnych tęsknot. Dobry dzikus pozostawał wyzwolony od dorobku kulturowego, rodziny pojmowanej jako ciąg pokoleń przekazujący określony typ wartości, nie posiadał religii w nowoczesnym rozumieniu, lecz, co najwyżej wiarę zbliżoną do tej naiwności kosmologicznej, która cechuje prymitywne plemiona, oraz – co chyba najważniejsze – nie znał pojęcia własności prywatnej, źródła wszelkiego zła. Taki człowiek, w opinii filozofa, miał trwać wyzwolony od wszelkich pragnień, kierując się, w miejsce skalkulowanych, racjonalnych wyborów - spontanicznymi odruchami serca, zyskując w ten sposób szczęście nieosiągalne dla człowieka obciążonego przekleństwem posiadania i trawionego przez miłość złą, bo przepełnioną egoizmem. Komentatorzy Rousseau wytykali naiwność tej koncepcji, wskazując na klęski wszelkich utopii, które z niej się wylęgły. A Rousseau, na przekór wszystkim żyje i ma się dobrze. Konserwatywny filozof Alan Bloom utrzymuje nawet, że cały obszar kultury euroatlantyckiej zaludniają „dobre dzikusy”, my właśnie, oderwani od rodziny, tradycji, wiary i innych, zużytych składników tożsamościowych. Może to i prawda, ale idee francuskiego filozofa znajdują najpełniejsze spełnienie w literaturze fantastycznej, konkretnie na jej obrzeżach.
Renata ma wszystko, czego oczekuje współczesna osiemnastolatka i tylko mocny kręgosłup moralny hamuje ją nieco w zapale do przyjemności życia. Są miłości, miłostki, przyjaciele, jest też samochód, którym nasza pannica rozwala się, demolując i jego, i siebie. W śpiączce trafia do szpitala i trudno osądzić, czy kiedykolwiek dostąpi radości wybudzenia się. A czy naprawdę tego potrzebuje? Otóż, niekoniecznie. Na granicy snu będąc, trafia na Górę Światła, miejsce zamieszkiwane przez lud prosty i spokojny, niestety, obłożony klątwą. Zadaniem Renaty, jak każdego przybysza postawionego w podobnej sytuacji, będzie przywrócenie normalności. Daleko bardziej palącym problemem jawi się status ontyczny fantastycznej krainy: istnieje ona naprawdę, czy tylko się roi?
Podobno, aby napisać książkę fantasy wystarczy wcześniej przeczytać dwie inne. Wydaje się, że Anna M. Gorgolewska nie wypełniła nawet tego, niezbyt trudnego przecież, zadania. Motyw przejścia człowieka współczesnego do innej rzeczywistości (mieszczącej się w krainie snu, alternatywnym świecie i tak dalej) sięga czasów Marka Twaina, wykorzystali go S.C. Lewis w Opowieściach z Narnii i Andre Norton w cyklu Świat Czarownic, żeby wymienić tylko przykłady najbardziej oczywiste. Czytelnicy fantastyki rozczarują się powieścią i wytkną autorce jej oczywistą wtórność. Być może, Na granicy snu jest raczej książką skierowaną do czytelnika poszukującego romansów przygodowych z odrobiną nadnaturalnej fikcji. W tym sensie, twórczość Gorgolewskiej plasuje się gdzieś w rejonach poszukiwań „okołozmierzchowych”.
Abstrahując od roztrząsania literackich wartości tej krótkiej książeczki, ciekawie wypada wizja tęsknot współczesnych młodych ludzi. Niewątpliwie autorka pisze dla nich – obłożonych wszelkiego rodzaju elektronicznym bajerem, z głowami w chmurach i danymi tamże, zorientowanych na praktyczne cele uosabiane przez przysłowiowy już wyścig szczurów. Tęsknią oni, zdaniem autorki, do takiego właśnie, rousseowskiego świata, do chaty, gdzie gołymi dłońmi zjada się płody ziemi, przyniesione skądinąd przez całkiem atrakcyjnego dzikusa. Zapewne z tego powodu Renata, przebudziwszy się odczuwa pustkę i narastającą tęsknotę mimo obecności tak wielu osób w swoim otoczeniu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze