„Piąta władza”, Bill Condon
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTemat głośny, film oczekiwany, kampania reklamowa wsparta licznymi kontrowersjami (ujawniona przez WikiLeaks wczesna wersja scenariusza była szeroko atakowana przez Assange’a, który osobiście też przekonywał Cumberbatcha, by odrzucił proponowaną mu rolę). A sam film? Ma niewątpliwe zalety, ale w całości rozczarowuje.
Ten film po prostu musiał powstać. Oglądaliśmy już historie twórcy facebooka („The Social Network” Finchera), Apple’a („Jobs” Sterna), teraz przyszedł czas na Juliana Assange’a i jego WikiLeaks.
Twórcy zaczynają od głośnego skandalu z 2010 roku, kiedy (wsparte m.in. przez "The New York Times", "The Guardian" i "Der Spiegel") WikiLeaks ujawniło setki tysięcy tajnych dokumentów amerykańskiego wywiadu (m.in. o wojnie w Afganistanie i Iraku). Największa afera od czasu Watergate powróci w finale, ale „Piąta władza” opowiada przede wszystkim o WikiLeaks i jej założycielach: Julianie Assange’u (znany m.in. z serialu „Sherlock” Benedict Cumberbatch) i jego głównym współpracowniku, Danielu Bergu (Daniel Bruhl). Kamera cofa nas o trzy lata, pokazuje berlińskie początki witryny, poszukiwanie funduszy, pierwsze ujawniane afery itd. Osią fabularną pozostaje skomplikowana, zmieniająca się dynamicznie relacja obu bohaterów.
Temat głośny, film oczekiwany, kampania reklamowa wsparta licznymi kontrowersjami (ujawniona przez WikiLeaks wczesna wersja scenariusza była szeroko atakowana przez Assange’a, który osobiście też przekonywał Cumberbatcha, by odrzucił proponowaną mu rolę). A sam film? Ma niewątpliwe zalety, ale w całości rozczarowuje. Cieszy nowoczesna realizacja (przez ekran przelatują tweety, posty, kody), dobrze dobrana muzyka i przede wszystkim aktorstwo. Cumberbatch gra pierwsze skrzypce, przykuwa charyzmą, ale ciekawi i wiarygodni są też Bruhl, popularny w Niemczech Bleibtreu, jak zawsze znakomity Thewlis. W dodatku, wbrew obawom Assange’a, twórcy próbują być obiektywni. Oddają głos bohaterowi (świetna scena wywiadu), podkreślają jego misję, ale rozpatrują też związane z przeciekami zagrożenia. Do tego dostajemy ciekawą refleksję na temat zmieniającego się kształtu współczesnych mediów (tytułowa już nie czwarta, ale „Piąta władza”).
Skąd więc wspomniane rozczarowanie? W filmie Condona wyraźnie szwankuje narracja. Są tu kapitalne sceny, ale całość okazuje się mało angażująca. Twórcy starali się uatrakcyjnić z założenia mało fotogeniczny proces wirtualnych działań, ale nie umieli dokonać wyboru. Z jednej strony mamy (nazbyt pobieżne, jakby encyklopedyczne) streszczenie najgłośniejszych przecieków WikiLeaks, z drugiej wspomnianą historię męskiej przyjaźni, estetykę thrillera (próby namierzenia bohaterów, zablokowania ich działań), poboczny wątek miłosny Berga, garść rozważań moralnych. Wszystko szczątkowe, pobieżne, ledwie zarysowane. Kiedy któryś z wątków okazuje się wciągający, twórcy błyskawicznie przeskakują do następnego itd. Ten pośpiech mści się na „Piątej władzy”. Wrzuca ją w wir stereotypowych rozwiązań, spłyca postacie, czyni obraz Condona nużącym, niezdecydowanym, nijakim. Po raz kolejny (zmagał się z tym problemem niewiele lepszy „Jobs”) widzimy jak trudno scharakteryzować kontrowersyjnych herosów ery internetu. Póki co udało się to jedynie Fincherowi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze