"Zupełnie jak miłość", reż. Nigel Cole
DOROTA SMELA • dawno temuO nowym filmie Nigela Cole'a (Joint Venture, Dziewczyny z kalendarza) nie da się powiedzieć wiele dobrego. Mamy najwyraźniej sezon psującego się popcornu, który dystrybutorzy chcą nam wcisnąć jako tzw. promocję. Zupełnie jak miłość jest przeciętną komedią romantyczną. Ameryka nie wyszła Brytyjczykowi na dobre, co zresztą jest z dawien dawna regułą, z której na przestrzeni wieków wyłamał się chyba tylko Hitchcock. Cole tymczasem zamienił pazury na tipsy, czyli wyzbył się tego, co w jego filmach było najcenniejsze - oryginalnych postaci i umiejętności tworzenia zgrabnej satyry społecznej.
O nowym filmie Nigela Cole'a (Joint Venture, Dziewczyny z kalendarza) nie da się powiedzieć wiele dobrego. Mamy najwyraźniej sezon psującego się popcornu, który dystrybutorzy chcą nam wcisnąć jako tzw. promocję. Zupełnie jak miłość jest przeciętną komedią romantyczną. Ameryka nie wyszła Brytyjczykowi na dobre, co zresztą jest z dawien dawna regułą, z której na przestrzeni wieków wyłamał się chyba tylko Hitchcock. Cole tymczasem zamienił pazury na tipsy, czyli wyzbył się tego, co w jego filmach było najcenniejsze — oryginalnych postaci, których losy mogły być angażujące i wreszcie umiejętności tworzenia zgrabnej satyry społecznej, która jednak nikogo nie obraża.
Po wyspiarskim humorze i doskonałych (jak zawsze u Cole’a) aktorach ani śladu. Są za to młode, wylizane buźki Amandy Peet i Ashtona Kutchera. Ci dwoje poznają się w samolocie i bez zbędnych ceregieli idą ze sobą, chciałoby się powiedzieć do łóżka, w tym wypadku jest to jednak zgoła inne miejsce. Nie wiem, czy miało to być jakieś pikantne nawiązanie do Emanuelle, w każdym razie takie są początki bajeczki o czapli i żurawiu, czy też Harrym, który poznał Sally w samolocie. Bo po tym nader bliskim spotkaniu nasi bohaterowie zostają przez scenariusz skazani na wieloletnie oddalenie.
Są jeszcze bardzo młodzi i niedojrzali — chce nam powiedzieć Cole — nie wiedzą, o co w życiu chodzi. Dlatego ona zachowuje się jak zbuntowana punkówka, która po zaliczeniu faceta może z nim co najwyżej wypić podwójną whisky na do widzenia. Na szczęście (nieszczęście) wymieniają się numerami, przy czym chodzi tu o zakład. Za 6 lat on ma się dorobić bajecznej fortuny. Traf chce, ze już po 2 latach podniebni kochankowie znów na siebie wpadają. Spędzają razem noworoczną noc i tym razem to on się na nią wypina. I tak dalej, jeszcze kilka razy na przemian będą się spotykać i znikać sobie z horyzontu.
W międzyczasie przeżyją kilka niezwiązków, których trwałość będzie krucha. W końcu wbrew amerykańskim mitom i wygórowanym ambicjom nasz bohater nie zrobi wielkiego szmalu na pieluszkowym biznesie, a bohaterka zrozumie, że przypadkowy seks to jednak nie to. Nie będę zdradzać zakończenia, którego już prawdę pisząc nie pamiętam — ale przecież kryształowej kuli mieć nie trzeba, żeby przewidzieć bieg akcji. W końcu - jak u Czechowa — jeśli w pierwszej scenie na ścianie wisi strzelba, to w ostatniej musi wypalić. Zasada ta w przypadku amerykańskich romansów sprawdza się niezawodnie.
Jednym słowem: jeśli gustujecie w banalnych historiach, w których chodzi o to żeby chłopczyna o charyźmie Pampersa wręczył panience pierścionek z diamentem — to proszę bardzo! Zostaniecie profesjonalnie zabawieni do łez, choć całość nie da wam wiele do myślenia. Mnie podobne historie, jakkolwiek zgrabnie zrobione, ani nie pokrzepiają, ani nie podgrzewają. Ale jak to kiedyś mawiała wróżka Grażynka w programie “Randka w ciemno” - “decyzja należy do ciebie”. Pierwsza gwiazdka za nazwisko reżysera, druga za sprawny warsztat i trzecia z szacunku do wielbicieli romansów.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze