„Gdybym tylko tu był”, Zach Braff
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuChwilami bawi, kiedy indziej wzrusza, ale przez większą część czasu irytuje zmarnowanym potencjałem. Dawną celność zastąpiły łopatologiczne banały, w miejsce (niegdyś cudownej!) swobody opowiadania pojawił się trudny do opanowania chaos. Nie takiego „Powrotu do Garden State” oczekiwaliśmy.
Mieliśmy już tego lata głośne powroty. M.in. wyczekiwane, drugie „Sin City”; przerywające ciszę po „Once” Carney’owskie „Zacznijmy od nowa” itd. I były to owszem, „odgrzewane kotlety”, „powtórki z rozrywki”, ale też sprawne, zgrabne, zapewniające godziwą rozrywkę filmy. Tym razem oczekiwania były większe: „Powrót do Garden State” Braffa to klasyczny przykład kina „kultowego”. Obrosłego mitem, gromadzącego rzeszę fanów; wyrażającego lęki, obawy i nastroje całego pokolenia. Stąd stawiając na modny crowfunding (Kickstarter) Braff zebrał fundusze na swój nowy film w ciągu kilku godzin. Stąd czekano, śledzono przecieki z planu, z zapartym tchem czytano pierwsze opinie po premierze w Sundance. W tej atmosferze nie sposób było liczyć na zrównoważone reakcje, na „taryfę ulgową”. „Gdybym tylko tu był” mogło być jedynie triumfem, lub spektakularną porażką. I niestety, przy całej sympatii do „Garden State”, chcąc nie chcąc, ale muszę to napisać: „Gdybym tylko tu był” rozczarowuje.
Braff ponownie obsadza siebie w głównej roli, ponownie serwuje nam opowieść z autobiograficznym kluczem. Zagubionego w rzeczywistości, szukającego swojego miejsca w życiu dwudziestoletniego Andrew (Braff) zastępuje tu Aidan (Braff). 35 — letni facet, niespełniony aktor, mąż, ojciec dwójki dzieci. Przez dwie godziny obserwujemy jego perypetie (ma chorego ojca, zawodzi swoją rodzinę, nie potrafi zarobić na dobrą szkołę dla dzieciaków, wciąż nie może dostać „ważnej” roli), ale nadal chodzi tu o to samo: piętnaście lat później Braff wciąż jest zagubiony. Wciąż (i wciąż bezskutecznie) szuka swojego miejsca w życiu.
[Wrzuta]http://filmwppl.wrzuta.pl/film/5jNN4v33LU9/gdybym_tylko_tu_byl_-_polski_zwiastun&autoplay=true[/Wrzuta]
Pierwsza połowa „Gdybym tylko tu był” trzyma poziom. Powraca ukochane przez wielu, specyficzne poczucie humoru, równie specyficzne „ciepło”, łatwość z jaką Braff nawiązuje kontakt z widzem. Kolejnym scenom towarzyszą oczywiście (fenomenalny soundtrack w dużej mierze współtworzył sukces „Garden State”) świetnie dobrane, folkowe i indie-rockowe piosenki. Z początku wydaje się, że jest OK, że oglądamy upragnioną kontynuację. Z czasem okazuje się, że „Wish I Was Here” brakuje sensownego, spójnego pomysłu na narrację, historię, scenariusz. To zbiór, nierzadko oderwanych od siebie i nieco „na siłę” sklejonych w jedną całość scen. Najgorzej, że nie działa Braffowska magia. Lekka, pełna niewymuszonego wdzięku, doprawiona przekornym humorem historia o nieprzystosowaniu, samotności, przyjaźni, miłości, ale też nieuniknionej tragedii (także i w „Garden State” katalizatorem zmian była ciężka choroba jednego rodziców)… W „Powrocie” był to istny samograj. Subtelny, mądry, chwytający za serce, pozwalający identyfikować się z bohaterami. „Gdybym tylko tu był” miało być identyczne, ale niestety: to w najlepszym razie notatnik, zbiór pomysłów, nad którymi trzeba by jeszcze długo pracować, by zrodziły kino na miarę „Garden State”.
W efekcie „Wish I Was Here” chwilami bawi, kiedy indziej (przez moment) wzrusza, ale przez większą część czasu irytuje zmarnowanym potencjałem. Dawną celność zastąpiły łopatologiczne banały, w miejsce (niegdyś cudownej!) swobody opowiadania pojawił się trudny do opanowania chaos: Braff upchnął tu masę zwyczajnie zbędnych, ledwo zaznaczonych i nie mających wpływu na fabułę epizodów. Ostatnie 30 minut ogląda się z rosnącym znudzeniem, o dawnej urokliwości nie może tu być nawet mowy. Owszem, zdarzają się o wiele gorsze filmy, ale bądźmy szczerzy: nie takiego „Powrotu do Garden State” oczekiwaliśmy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze