„Czworo do pary”, Charlie McDowell
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuSyn kultowego aktora debiutuje po drugiej stronie kamery. Podpierać się gwiazdorską popularnością taty zwyczajnie nie musi: wyreżyserowany przez niego film to rzecz świeża, oryginalna, przewrotna, zabawna.
Często kpimy z twórczości dzieci znanych rodziców. Widzimy w niej efekt znajomości, środowiskowego wsparcia itd. Charlie McDowell wyraźnie nic sobie z tego nie robi: syn kultowego aktora (znanego choćby z „Mechanicznej pomarańczy” Malcolma) debiutuje po drugiej stronie kamery. Podpierać się gwiazdorską popularnością taty zwyczajnie nie musi: wyreżyserowany przez niego „The One I Love” (tak brzmi oryginalny tytuł) to rzecz świeża, oryginalna, przewrotna, zabawna…
I piekielnie niewygodna dla recenzenta. Bo „Czworo do pary” to klasyczna kopalnia spojlerów. Poznajemy przechodzącą kryzys małżeński parę, Ethana (Mark Duplass) i Sophie (wsławiona rolą Peggy w „Mad Menach” Elisabeth Moss). Terapeuta (Ted Danson) proponuje im wspólny wyjazd za miasto: odwiedzą niezwykłe gospodarstwo, z którego wszyscy klienci doktora wracali autentycznie odmienieni. Spędzą czas tylko we dwoje… Na miejscu okazuje się jednak, że nasi bohaterowie mają towarzystwo. Kogo spotykają, co wydarzy się dalej: tego zdradzić mi naprawdę nie wolno.
McDowell stawia na ryzykowny zabieg. Buduje fikcyjną konstrukcję, drażni się z widzem, bez wątpienia zaskakuje. Najbardziej zaskoczeni będą widzowie oczekujący klasycznie rozumianego realizmu. Bo reżyser chętnie szybuje w krainę fantazji, pozwala materializować się ukrytym pragnieniom swoich bohaterów. Blisko tu do zwariowanych narracji Spike’a Jonze („Ona”, „Być jak John Malkovich”), czy Michela Gondry’ego („Zakochani bez pamięci”, „Jak we śnie”). Ale o naśladownictwie nie ma mowy. Wspomniani twórcy kojarzą się z psychodelicznym kalejdoskopem, fanaberyjną barokowością kadru… McDowell jest dalece bardziej oszczędny. Nie nudzi ani przez chwilę, ale opowiada powoli, unika zbędnych fajerwerków, stawia na subtelniejszy (chociaż szalenia zabawny!) humor. Nie bierze się też za bary z kondycją współczesnego świata: jest skoncentrowany na zagadnieniu miłości, trudach wieloletnich relacji, nieuniknionym procesie „stygnięcia uczuć”. I jest w tym, jak wspominałem, dość przewrotny. Uderza w czuły punkt, z przymrużeniem oka, ale stawia (i trudno z nim polemizować) prostą diagnozę: kochamy nie tyle drugiego człowieka, co (zawzięcie pielęgnowany) zestaw wyobrażeń na jego temat. Ale bez obaw: nie jest to ciężka psychodrama, kolejne (z całym szacunkiem dla Bergmanowskiego arcydzieła) „Sceny z życia małżeńskiego”. Przeciwnie: to kino lekkie, komediowe. McDowell zna, czuje i rozumie kino. Z imponującą swobodą miesza gatunki (komedia, romans, dramat, magiczny realizm, thriller), znakomicie kontroluje rytm i tempo opowieści. Doskonale obsadza i prowadzi aktorów. I jednocześnie, chociaż śmiało (naprawdę: niczego nie mogę zdradzić) eksperymentuje z formą ani razu nie przesadza. To w gruncie rzeczy hołd dla artystycznej prostoty. Żyjemy w dobie superprodukcji, gwiazdorskich obsad, efektów specjalnych za miliony. McDowellowi wystarczyło dwoje aktorów, dwa pomieszczenia i znakomity scenariusz.
[Wrzuta]http://filmwppl.wrzuta.pl/film/abOJvKjmsDH/czworo_do_pary_-_polski_zwiastun&autoplay=true[/Wrzuta]
Jeżeli już koniecznie (i odrobinę „na siłę”) miałbym się „Czworga do pary” czepiać, to przyznaję: bardzo niewiele zabrakło, by mówić o debiucie wybitnym. Takim, o którym będziemy pamiętać po latach. Jak tegoroczny „Frank” Abrahamsona: cios, który zapowiada narodziny gwiazdy, czy ewentualnie objawienie, któremu sam twórca nie będzie w stanie sprostać (widzieliśmy tego lata nieudane powroty „cudownych” debiutantów: Braffa i Carney’a). McDowell zaczyna spokojnie, na „dzieło życia” wyraźnie ma jeszcze czas. Z pewnością warto czekać na kolejny jego film, ale i debiutu przegapić w żadnym razie nie należy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze