„W ciemności”, Agnieszka Holland
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuHolland zekranizowała głośną powieść Marshalla pt. W kanałach Lwowa. Wyszło kino z wysokiej półki. Jeden z ciekawszych obrazów w jej dorobku. I doskonały reprezentant Polski w oscarowym wyścigu - całość opowiedziano z rozmachem i profesjonalizmem właściwym światowej kinematografii. Kapitalne scenografie i kostiumy. Obraz kresów wgniata w fotel. Kolorowe szaleństwo wielokulturowości Holland ukazała po mistrzowsku. Fenomenalne zdjęcia Dylewskiej. Doskonały Więckiewicz.
Od dawna wiedzieliśmy, że filmowy rok zacznie się w Polsce od dwóch awantur (kolejną, po W ciemności wywoła z pewnością Róża Smarzowskiego). Holocaust, zagłada Żydów, dwuznaczna rola ukrywających ich (lub denuncjujących) Polaków, konflikty z Ukraińcami: to tematy, które muszą uruchomić zakodowane stereotypy. A „prawdziwego”, wąsatego Polaka muszą również (a jakże!) urazić. Holland miast obalać owe stereotypy, próbuje je oswajać, racjonalizować. I w tym sensie spełnia pokładane w niej nadzieje. Inna sprawa, czy Polakom uda się owe najwartościowsze w tym filmie, wibrujące niejednoznacznością nuty usłyszeć? W to akurat (szczerze mówiąc) wątpię. Ale może po kolei.
Holland zekranizowała głośną powieść Marshalla pt. W kanałach Lwowa. Ale historia tzw. „Żydów Sochy” miała swój wydźwięk na długo przed sukcesem książki. W trakcie likwidacji lwowskiego getta klasyczny baciar, z zawodu kanalarz, cwaniak i szabrownik wykorzystywał znajomość podziemnych korytarzy by (z początku za sowitą opłatą) ukrywać w nich Żydów. Jak się ta historia rozwinęła, tego oczywiście nie zdradzę, ale dość powiedzieć, że Socha (w tej roli bez dwóch zdań genialny Więckiewicz) już po wojnie odznaczony został medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Chociaż pocztówkowym Schindlerem to on nie był…
Ale zanim Holland zaprosi widzów do niełatwej dyskusji, wpierw serwuje im tzw. ekspozycję. Pokazuje ostatnie dni legendarnych kresów, akcentuje ich unikalny, wielokulturowy charakter. W efekcie przez pierwsze pół godziny W ciemności naprawdę wgniata w fotel. Kapitalne scenografie i kostiumy zapraszają do odbycia swoistej podróży w czasie. Tętniące życiem miasto określa milion barw, na każdym rogu słyszymy jednocześnie kilka (a nawet i kilkanaście) języków (wybrzmiewa m.in. niemiecki, ukraiński, yiddish, kresowy polski (czyli tzw. bałak). I nie ma bajkowej sielanki, przeciwnie: etniczny tygiel rządzi się niełatwą codziennością. Wiele tu konfliktów, wzajemnej nieufności, a nawet nienawiści. A jednak: Polacy, Ukraińcy, Niemcy, Żydzi żyją tu obok siebie. Ścierają się, obrażają, ale współistnieją. Kolorowe szaleństwo prawdziwej, wyzbytej współczesnego „lansu” wielokulturowości Holland ukazała naprawdę po mistrzowsku.
I z niego właśnie wyprowadziła to, co jest największą zaletą filmu. Wspomnianą niejednoznaczność. To bez wątpienia spora odwaga: polski (i amerykański również) widz lubi rzeczywistość czarno-białą. Lubi podział na winnych i niewinnych, szlachetnych i podłych. A tego (na szczęście!) w W ciemności nie ma. Żydzi uciśnionym, szlachetnym mesjaszem narodów? Akurat! W obiektywie Holland Żydzi kradną, oszukują, zdradzają, a nawet mordują. Nie ustępują im w tym ani Polacy, ani Ukraińcy (o Niemcach w ogóle nie wspominając). Jednocześnie reżyserka czyni z tego na wskroś zwyczajny atrybut naznaczonej zagrożeniem życia codzienności. Doskonale widać to na przykładzie Sochy. Bałem się kolejnego bohatera ze spiżu, uosobienia szlachetności, narodzin człowieczeństwa pośród huku po hollywoodzku orkiestrowej, łzawej muzyki. Nic podobnego. Socha to szuja, który w pewnym momencie nie potrafi ciągnąć swoich matactw dalej. Chętnie bogaci się na ratowaniu życia, ale zwyczajnie, po ludzku, nie umie posłać Żydów na pewną śmierć. I to jest w filmie Holland najmocniejsze: szalenie prozaiczna definicja bohaterstwa. Bo bohaterem staje się tu ten, kogo wojenny absurd nie potrafi zmusić do ostatecznego okrucieństwa. Więckiewicz wygrywa to na drobnych szczegółach, małych grymasach, cynicznych uśmiechach. Jest naprawdę kapitalny. Chciałoby się napisać, że to rola jego życia, ale, po prawdzie, czyniłem to na tych łamach już kilkakrotnie (pisząc o innych jego wcieleniach). Dość powiedzieć, że po seansie nowej Holland nie można mieć wątpliwości, kto jest w tej chwili polskim aktorem numer jeden.
Uczciwość nakazuje powiedzieć też: W ciemności nie jest (jak chciałoby wielu moich kolegów po piórze) nieskazitelnym arcydziełem. Pierwsza połowa olśniewa precyzją narracji, drugą ową precyzję gubi. Całość jest o co najmniej pół godziny za długa, zbyt wiele tu wątków, by utrzymać (z początku porażający) realizm. Podobnie z klaustrofobicznym wrażeniem towarzyszenia bohaterom wewnątrz kanałów (fenomenalne zdjęcia Dylewskiej!): do pewnego momentu to ujęcie hipnotyzuje, z czasem, nadużyte, obojętnieje. Ale i tak jest to kino z wysokiej półki. Jeden z ciekawszych obrazów w dorobku Holland. I doskonały reprezentant Polski w oscarowym wyścigu. Bo nie ma tu „polskiej bidy”, całość opowiedziano z rozmachem (i profesjonalizmem) właściwym światowej kinematografii (której Holland, od ponad dwóch dekad, jest częścią). Zwykle kiedy dowiadujemy się, kto będzie „polskim reprezentantem”, wniosek jest jasny: znowu będziemy musieli się wstydzić. Ale nie tym razem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze