„Artysta”, Michel Hazanavicius
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuMieszanina sentymentalnego melodramatu, ludycznego musicalu, chaplinowskiej komedii. Realizacja zapiera dech w piersiach. Reżyser zrezygnował z dźwięku, ale każdą scenę dopracował z oszałamiającą precyzją. Każdy kadr kryje smakowite detale, każde zdjęcie podejmuje pomysłową grę z całą klasyką amerykańskiego kina. Film wskrzesza pierwotną magię kina. Zachwyca najprostszymi zagraniami, wciąga bez reszty, bawi i śmieszy do łez.
Amerykańska Akademia najchętniej wyróżnia tych, którzy biją jej pokłony. Przekonali się o tym w ostatnich latach i Danny Boyle (hinduska wersja Hollywood w Slumdogu) i Tom Hooper (typowo amerykańska epika w Jak zostać królem). W takim ujęciu Artysta może wydać się filmem nazbyt już perfidnie pisanym „pod Oscary”. Wskrzeszająca nieme kino pieśń na część starego Hollywood. Ewidentne nawiązania do postaci takich jak Rudolf Valentino, Gene Kelly czy Clark Gable. Można kontynuować tę wyliczankę, można kpić, póki się Artysty nie obejrzy. Bo sam film oczarowuje od pierwszych scen.
1927 rok. George Valentin (nagrodzony za tę rolę m.in. Złotym Globem i canneńską Palmą Jean Dujardin) jest gwiazdą niemego kina. Gwiazdą pierwszej wielkości, prawdziwym królem życia, idolem tłumów. George kręci kolejne filmy, upaja się sławą, winduje na szczyty popularności tancerkę (Berenice Bejo), w której się zakochuje. Udźwiękowienie kina traktuje niczym wulgarną, pozbawioną przyszłości nowinkę, sensację jednego sezonu. I tu (jak wszyscy wiemy) czeka go przykre zaskoczenie…
Krytycy chętnie nadużywają sloganów w rodzaju formalna perfekcja, reżyserska wirtuozeria itd. Ale tym razem nie sposób ich pominąć. Bo w filmie Hazanaviciusa mniej istotne jest „co”, na pierwszy plan wychodzi „jak”. Realizacja Artysty po prostu zapiera dech w piersiach. Francuski reżyser zrezygnował z dźwięku (hasło „nieme kino” należy tu traktować jak najbardziej dosłownie), ale każdą scenę dopracował z oszałamiającą wręcz precyzją. Każdy kadr kryje smakowite detale, każde zdjęcie podejmuje pomysłową grę z całą klasyką amerykańskiego kina. Co ważne: nie jest to jedynie uczta dla filmoznawców (chociaż i oni ubawią się setnie punktując kolejne z niezliczonych nawiązań i cytatów). Hazanavicius wraca do korzeni i przypomina nam, jak potężną bronią może być w kinie najprostsza rozrywka. Bo Artysta to mieszanina sentymentalnego melodramatu, ludycznego musicalu, chaplinowskiej komedii. I to (wsparte wspomnianą już wirtuozerską realizacją) okazuje się wystarczające. Nie wiem, jak się to Hazanaviciusowi udało, ale pozostaje faktem: Artysta wskrzesza pierwotną magię kina. Zachwyca najprostszymi zagraniami, wciąga bez reszty, bawi i śmieszy do łez.
Oczywiście można Artystę czytać znacznie bardziej wnikliwie. Jest tu przepyszna kpina z celebryckiej rzeczywistości współczesnego kina, jest przejmujący (i psychologicznie wiarygodny) obraz człowieka sięgającego dna, są kreacje na pograniczu prawdziwej wirtuozerii. Ale najważniejsza jest pasja, jaką twórcy włożyli w swój film. Czuć ją dosłownie w każdej scenie. I z niej wynika magia, której naprawdę nie sposób się oprzeć. Bo szedłem na Artystę wyposażony w cały arsenał (wspomnianych na wstępie) drwin i wątpliwości. Wyszedłem rozanielony, ubawiony i wściekły, że to już koniec. A to zdarza mi się naprawdę rzadko.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze