„Przepis na miłość”, Jean-Pierre Ameris
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuAutentyczny wdzięk, energia, żywotność i kapitalnie napisane postacie. Ameris opiera humor na komplikacjach wywołanych fobią społeczną bohaterów, ale nie ma tu agresywnej kpiny. Daje widzom lekką, ale nieurągającą niczyjej inteligencji, rozrywkę. Humor jest rzeczywiście śmieszny, aktorstwo wyśmienite. W efekcie jest to idealna odtrutka na jesienną depresję.
Jean-Rene (Poelvoorde) jest właścicielem podupadającej fabryki czekolady. Za dnia (bezskutecznie) próbuje przywrócić firmie dawny blask, wieczory spędza na kozetce u psychoanalityka. Chorobliwie nieśmiały, panicznie boi się odbierać telefony, przyjmować klientów, poznawać nowych ludzi (o dotykaniu ich woli nawet nie myśleć). Podobne problemy ma stała bywalczyni spotkań anonimowych nadwrażliwców, genialna cukierniczka, Angelique (Carre). Niegdyś jej pralinami zajadał się cały Paryż. Zbyt nieśmiała, by cieszyć się urokami sławy tworzyła je pod pseudonimem „Pustelnik” (co umożliwiał wytrwale strzegący tajemnicy właściciel cukierni, pan Mercier). Po śmierci Merciera przerażona perspektywą dekonspiracji Angelique zerwała z ukochaną profesją. Teraz próbuje wrócić odpowiadając na ogłoszenie Jean-Rene. Oboje są sobą zauroczeni, ale żadne nie ma dość odwagi, by uczynić pierwszy krok. W dodatku Angelique przez pomyłkę ląduje na stanowisku przedstawiciela handlowego. Kiedy nikt nie chce dłużej zamawiać wyrobów firmy, oświadcza, że nawiązała kontakt z na wpół legendarnym Pustelnikiem.
Film Jean-Pierre’a Amerisa oryginalnością nie grzeszy. Na plakatach przeczytacie, że jest uroczy jak „Amelia” i apetyczny jak „Czekolada”. I rzeczywiście: reżyser bez żenady cytuje (z pewnością bardziej uzdolnionych) poprzedników. Odnajdziecie tu zwariowany, absurdalny humor Jean-Pierre’a Jeuneta, nieuchwytny wdzięk Hallstroma, odrobinę autoironicznej neurozy a’la Woody Allen itd. Wszystko to podane w wersji „soft”, a więc bez artystycznej odwagi pierwowzorów. Dalej Ameris żongluje konwencją: stawia na klasyczne, komediowe zagrania sprzed półwiecza. Humor sytuacyjny, musicalowe wtręty, anachroniczna stylizacja, baśniowy sznyt… wszystko to już było. Po wielokroć.
A jednak: nie sposób czynić z tego zarzutu. Bo Przepis na miłość ma tonę uroku. Autentyczny wdzięk, energię, żywotność. I kapitalnie napisane postacie. Ameris opiera humor na komplikacjach wywołanych fobią społeczną bohaterów, ale nie ma tu agresywnej kpiny. Króluje, tak lubiane przez polskich widzów, wszechobecne ciepło. I dobrze. Bo Ameris prochu nie odkrywa, ale wdzięcznie przywołuje ducha klasycznych (i raczej europejskich) komedii romantycznych. Daje widzom lekką, ale nieurągającą niczyjej inteligencji, rozrywkę. Bo Przepis trzyma poziom: humor jest rzeczywiście śmieszny, aktorstwo wyśmienite, wyczucie stylu nienaganne, wdzięk autentyczny. W efekcie film Amerisa to idealna odtrutka na jesienną depresję. Jeden z tych obrazów, które ogląda się z nieschodzącym z twarzy uśmiechem. A po seansie opuszcza się kino w doskonałym nastroju. I reagować tak będą zarówno bywalcy multipleksów, jak i wyrobiona, festiwalowa publiczność. A to już duża sztuka.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze