Ale najważniejszy jest sam temat. Durkin bada zamkniętą rzeczywistość sekty. Obserwujemy kolejne etapy inicjowania nowicjuszy: budowanie ciepłej relacji, wzbudzanie zaufania, stopniowe pranie mózgu, systematyczne odrywanie ofiar od kontaktów ze światem zewnętrznym, wreszcie seksualną podległość kobiet itd. Broni się to wszystko dzięki bardzo ciekawemu zabiegowi narracyjnemu. Bo bohaterkę Durkina, Marthę (Olsen) poznajemy, kiedy ucieka ze wspólnoty i podejmuje próbę powrotu do normalności. Schronienie znajduje w domu swojej zamożnej siostry. Kolejne (przedstawione tu w formie retrospekcji) etapy wnikania w głąb sekciarskiej rzeczywistości reżyser zestawia z analogicznymi w gruncie rzeczy wymaganiami mieszczańskiego, nasyconego powierzchownym blichtrem, świata. Daje to ciekawy efekt. Bo z jednej strony Durkin pokazuje (chwilami dość przerażające) praktyki „uzależniania” ludzi, z drugiej serwuje pomysłowo przeprowadzoną krytykę współczesnych, zamożnych społeczeństw. Akcentuje podobieństwa obu modeli. Ale na szczęście nie ma tu krzykliwej publicystyki, nie ma antyspołecznego buntu. Kamera koncentruje się przede wszystkim na zranionej psychice bohaterki. I tu również twórcy zasłużyli na gromkie brawa. Proces wychodzenia z traumy, oderwania od zaprogramowanych nawyków, odrzucenia lęku ma tu i ekranową siłę, i psychologiczną wiarygodność.
W dodatku całość jest wyśmienicie zagrana. Poza wspomnianą już Olsen wyróżnia się (znany m.in. z serialu Deadwood) John Hawkes w roli demonicznego przywódcy sekty, równie silne wrażenie robi kreacja coraz bardziej przerażonego zachowaniem Marthy męża jej siostry (Hugh Dancy). Do tego dochodzą kapitalne zdjęcia. Sprawdza się też (uwielbiany przez kino) zabieg relatywizowania świata przedstawionego: Martha gubi się w swoich wspomnieniach, miesza je z teraźniejszością, w pewnym momencie nie wiemy już, co jest prawdą, a co jedynie projekcją jej wyobraźni. W efekcie Martha Marcy… atakuje widza także nastrojem: sugestywnym, plastycznym, pełnym wewnętrznego niepokoju.
Szkoda tylko, że twórcom nie starczyło pomysłów na cały film. Mniej więcej po godzinie rozmywa się (wcześniej wręcz chirurgiczna) precyzja narracji. Durkin zaczyna się powtarzać, gubi rytm, pojawiają się dłużyzny. Gdyby reżyser skrócił swój film o jakieś dwadzieścia minut, byłaby to tzw. lektura obowiązkowa. Ale i tak (z zastrzeżeniem, że nie będzie to projekcja lekka, łatwa i przyjemna) obejrzeć warto.