„Nasze wielkie rodzinne wesele”, Rick Famuyiwa
DOROTA SMELA • dawno temuCały dramatyzm filmu koncentruje się wokół kwestii organizacji imprezy weselnej. Do tych perypetii reżyser dorzuca dla urozmaicenia szczyptę rasizmu oraz kulturowych stereotypów. Niestety efekt końcowy jest dużo gorszy niż w wypadku przeboju Moje wielkie greckie wesele, do którego desperacko próbuje się odwoływać dystrybutor filmu. Całość wypada nie tylko sztucznie, ale przede wszystkim głupawo i infantylnie, i wcale nie jest śmieszna.

Można załamywać ręce nad przewidywalnością i schematyzmem fabularnym komedii romantycznych, ale prawda jest taka, że wybór wariantów scenariuszowych w obrębie tego gatunku to istne bogactwo w porównaniu z jego niechlubnym podtypem — komedią weselną. Jeśli widzieliście Wojny ślubne albo Ciasteczko, to wiecie, że w filmach tego rodzaju cały dramatyzm koncentruje się wokół kwestii organizacji imprezy weselnej.
Nie inaczej rzecz ma się z omawianym tu filmem, który do wspomnianych perypetii dorzuca dla urozmaicenia szczyptę rasizmu oraz kulturowych stereotypów. Niestety efekt końcowy jest dużo gorszy niż w wypadku przeboju Moje wielkie greckie wesele, do którego desperacko próbuje się odwoływać dystrybutor filmu.

Ale od początku. Przyszła panna młoda pochodzi z tradycyjnej meksykańskiej rodziny, w której od dziewczyny oczekuje się, że straci cnotę i zapał do nauki dopiero po ślubie. Tymczasem Lucia Ramirez porzuciła właśnie szkołę prawniczą i zamierza towarzyszyć przyszłemu małżonkowi w podróży do Laosu, gdzie tenże chce praktykować jako "lekarz bez granic". O tym i o planowanym ślubie rodzice obojga mają się dowiedzieć za jednym zamachem podczas wizyty pary w Los Angeles. To nie jest jednak najpoważniejszy problem. Znacznie trudniej rodzinie Lucii znieść będzie już sam fakt, że Marcus jest Afroamerykaninem, co seniorka rodu skwituje spektakularnym omdleniem. Podczas rodzinnego obiadu w restauracji okaże się także, że ojcowie przyszłych nowożeńców już się poznali i szczerze się nienawidzą. Nie tylko dlatego, że wyznają skrajnie różne wartości (jeden jest konserwatywnym dewotem, drugi DJ-em radiowym rozbijającym się drogimi wozami w towarzystwie dużo młodszych kobiet). Pech chciał, że chwilę wcześniej pan Ramirez odholował źle zaparkowany kabriolet prezentera radiowego, przy jego gniewnym udziale zresztą. A to dopiero początek awantur, które nabiorą tempa w miarę przygotowań do ceremonii. Obydwa rody będą sobie w ich toku nieustannie wytykać różnice światopoglądowe, nazywając je naleciałościami kulturowymi.
W ten sposób widz zetknie się z całą masą fatalnych uproszczeń, stereotypów płciowych czy rasistowskich żartów. Nie ma w zasadzie granicy dobrego smaku, której reżyser japońskiego pochodzenia nie wahałby się przekroczyć. Niewybredne dialogi o wibratorze meksykańskiej gospodyni domowej i seksualnym rozpasaniu Murzynów przerywają slapstickowe gagi, zazwyczaj z udziałem viagry. W kulminacyjnej scenie kozioł, który miał odegrać rolę tradycyjnej meksykańskiej ofiary ślubnej, biega między gośćmi nafaszerowany niebieskimi tabletkami, próbując ulżyć sobie z nogą Foresta Whitakera, znanego z oscarowej roli w Ostatnim królu Szkocji (czyżby aktor w ten sposób chciał przełamać swoje emploi?). I zaręczam, że nie ma w tym wszystkim nic zabawnego. Bo owe przeszarżowane sytuacje grane są na fałszywej nucie. Dorośli ludzie, choćby nawet bardzo temperamentni, z reguły nie zaczynają nagle obrzucać się tortem w sklepie cukierniczym albo pojedynkować na wyzwiska na środku ulicy — a z takich zachowań składa się w głównej mierze scenariusz filmu. Całość wypada nie tylko sztucznie, ale przede wszystkim głupawo i infantylnie, i wcale nie jest śmieszna. Mówiąc wprost — nawet bardzo zła pogoda i braki w kinowym repertuarze nie skłoniłyby mnie do pójścia na ten seans, gdyby nie wyższa konieczność. Bo przecież ktoś musiał was ostrzec.

Najnowsze

Domowe dania jednogarnkowe na chłodne dni
MATERIAŁ PROMOCYJNY
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze