"Człowiek firmy", Joseph Finder
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuNick Conover zabija człowieka dwoma strzałami z pistoletu, w nocy, przed własnym domem. Jest przekonany, że właśnie uśmiercił niebezpiecznego szaleńca, który nachodził jego luksusowy dom, wypisywał groźby na ścianach i wypatroszył psa. Pozbywszy się tego kłopotu, Nick zaraz ma kolejny – zastrzelenie bezbronnego mężczyzny trudno uznać za działanie w samoobronie, więc musi pozbyć się ciała. Jego sytuacji nie polepsza fakt, że zabitemu groziło zwolnienie, podobnie jak połowie z dziesięciu tysięcy pracowników firmy Stratton. Dyrektorem Strattona jest zaś Nick Conover, najbardziej znienawidzony człowiek w okolicy.
Nota na okładce „Człowieka firmy” sugeruje, że Joseph Finder to tytan pióra, jednocześnie wynika z niej, że sam wydawca słabo orientuje się, cóż ten autor pisze – niby kryminały, a zaraz pada nazwisko Grishama. Ale „Człowiek firmy” to świetna lektura bez żadnych dodatkowych określeń, a jeśli już jakieś musi się pojawić, to chyba „thriller korporacyjny”.
Strach pomyśleć, co stałoby się, gdyby prawda o morderstwie wyszła na jaw.
Jeśli do wizerunku Nicka dodamy romans z córką człowieka, którego zastrzelił, wyjdzie nam potwór, morderca bez skrupułów i cyniczny dyrektor korporacji. Są tacy, którzy rozerwaliby go końmi tylko za to ostatnie. Powyższa charakterystyka zupełnie nie przygotowuje na spotkanie z Nickiem – kiepskim ojcem i zagubionym człowiekiem, którym jest w rzeczywistości. Joseph Finder prowadzi tę postać w taki sposób, że lubimy ją od pierwszej do ostatniej strony, mimo że wciąż balansuje na granicy moralności.
Drugim, chyba równie ważnym jak Nick bohaterem jest miasto, w którym dzieje się akcja powieści. Z werwą XIX-wiecznego pisarza Finder układa barwny kalejdoskop miejsc i ludzi – policjantów, biznesmenów, pracowników wszystkich szczebli. W dalszych partiach tekstu akcja gęstnieje, śledztwo w sprawie Nicka staje się równie zagmatwane co machloje facetów w najdroższych garniturach mających swoje gabinety na najwyższych piętrach biurowców. Szkoda jedynie, że wątki i tropy rozplątują się w banalnym, rozczarowującym zakończeniu.
Gdyby oceniać „Człowieka firmy” za wartość poznawczą, powieść zgarnęłaby najwyższą notę. Pełno w niej detali i drobiazgów dotyczących funkcjonowania korporacji czy też metod prowadzenia policyjnego śledztwa, aż człowiek nabiera przekonania, że na podstawie informacji z tej jednej powieści zdołałby napisać trzy własne. Mimo morza faktów i tropów na pierwszy plan wysuwa się Nick, na jego przykładzie Finder próbuje przewartościować stereotyp „globalisty praktyka”. Po człowieku, który zrobił błyskawiczną karierę w świecie biznesu i w młodym wieku sięgnął po najwyższe stanowiska, spodziewamy się wybitnego intelektu i nerwów z najtrwalszych stopów. Tymczasem trzy kłopoty naraz – kryzys firmy, przygody syna z narkotykami i trup na trawniku – odsłaniają bezradność, a nawet nieudolność Nicka. Wszystko, co potrafi, to zrzucić ciężar na plecy kolegów z pracy, dziewczyny, szefa ochrony, który zajmie się ciałem. To nie tak, mówi Finder, że do najwyższych stanowisk dochodzą najwybitniejsi, choćby w sensie ujemnym – Nick jest nijaki i przeciętny aż do bólu. I właśnie ten nawał trudności powoli pozwala mu wziąć sprawy we własne ręce…
Mamy więc i analizę psychologiczno-społeczną skrojoną na miarę popkultury, sensacyjną intrygę, całą masę faktów, a wszystko – zupełnie nie wiem jak – zmiksowane we właściwych proporcjach i podsunięte pod nos wielbicielom bezpretensjonalnych książek. Emocje, dobre pióro i klasa pisarska budują wartość dodaną. Finder nie próbuje z nikim się ścigać, robi swoje i może dlatego książka jest taka dobra.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze