„7 psychopatów”, Martin McDonagh
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPostmodernistyczna zabawa kinem. Obserwowanie wspólnych wygłupów Walkena, Waitsa, Rockwella, Harrelsona to frajda sama w sobie. Ale pojawiające się gdzieniegdzie głosy o komedii roku, czy nowej gwieździe brytyjskiego kina wydają się mocno przesadzone.
Postmodernistyczna zabawa kinem autorstwa Martina McDonagha („Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”).
Bohaterem jest pogrążony w kryzysie twórczym, do tego tęgo popijający scenarzysta Marty (Colin Farrell). Termin oddania gotowego tekstu zbliża się nieubłaganie, autor ma jedynie tytuł: 7 psychopatów. Pomaga mu przyjaciel, bezrobotny aktor Billy (Sam Rockwell). I tu zaczynają się kłopoty. Billy daje ogłoszenie do prasy (poszukujemy historii autentycznych psychopatów). W efekcie Marty’ego zaczynają nachodzić całe chmary (nierzadko niebezpiecznych) dziwaków (m.in. Tom Waits). Ale i na tym nie koniec: bezrobotny aktor ma specyficzny pomysł na biznes: wraz ze swoim wspólnikiem, Hans’em (Christopher Walken) kradną psy, by chwilę później zgarniać nagrody za ich odnalezienie. Kolejnym zakładnikiem staje się maleńki pupil niebezpiecznego gangstera, Charliego (Woody Harrelson). Ten ostatni szybko orientuje się w kulisach całej sprawy i poprzysięga zabić każdego, kto maczał palce w porwaniu jego ukochanego czworonoga.
McDonagh pełnymi garściami czerpie z dorobku absurdalnej komedii gangsterskiej. Kłaniają się przede wszystkim Tarantino i Guy Ritchie, ale bez trudu doszukać się można też wpływów braci Coen, wczesnego Boyle’a, Rodrigueza, klasycznych pozycji tzw. kina klasy B i C. Reżyser sprawnie żongluje filmowymi konwencjami, świadomie przekracza grancie dobrego smaku. Serwuje szalone zwroty akcji, wprowadza coraz to i bardziej ekscentryczne postacie. Króluje zasada świadomego przegięcia. 7 psychopatów (wystarczy zerknąć na listę płac, by nie było to zaskoczeniem) to także porcja znakomitego aktorstwa. W dodatku McDonagh ma ucho do dialogów: autoironiczne monologi, absurdalne dyskusje raz po raz wzbudzają szczery śmiech na widowni.
A jednak: wszystko to już było. Świadomy tego reżyser stosuje zasadę: jeszcze więcej, mocniej i dziwniej. Z dwojakiem skutkiem: chwilami jest przezabawnie, kiedy indziej pozostaje wrażenie przesytu. McDonagh staje się więźniem obranej konwencji: epizodyczna, skeczowa konstrukcja do pewnego momentu bawi, później wydaje się już nieco wymuszona. Mnogość wątków odbiera lekkość narracji, niekiedy wyraźnie brakuje błyskotliwych puent. Autor próbuje tłumaczyć się koncepcją filmu o filmie: to rzekoma kpina z niemocy Hollywood itd. Ale problem tkwi gdzie indziej: McDonagh (podobnie było w Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj) jest zdolny, błyskotliwy, ale wtórny. Podobnie (i ze znakomitym skutkiem) konstruował swoje filmu Guy Ritchie. Kilkanaście lat temu.
Co nie znaczy, że jest źle. Psychopatów bronią wspomniani aktorzy. Obserwowanie wspólnych wygłupów Walkena, Waitsa, Rockwella, Harrelsona to frajda sama w sobie. Poza tym konwencja, którą podejmuje McDonagh ma wielu fanów: dla nich Siedmiu będzie lekturą obowiązkową. Tak więc obejrzeć można. Ale pojawiające się gdzieniegdzie głosy o komedii roku, czy nowej gwieździe brytyjskiego kina wydają mi się mocno przesadzone.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze