„Wilk z Wall Street”, Martin Scorsese
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temu„Wilk” idzie przez świat obsypywany pochwałami, określany „najlepszym filmem 2013 roku”, „najlepszym obrazem Scorsese od czasu „Kasyna” itd. Scorsese zaprzestał eksperymentów, skupił się na tym, co wychodzi mu najlepiej i bez wątpienia wygrał. Nie sposób zaprzeczyć, że film ogląda się z ogromną przyjemnością.
Scorsese wraca do estetyki, która przyniosła mu największą popularność. Niczym w „Kasynie” czy „Chłopakach z ferajny” bierze na warsztat biografię wciąż żyjącej, kontrowersyjnej, stojącej na bakier z prawem postaci. Pozwala jej na pierwszoosobową narrację, pokazuje wzloty i upadki, na marginesie bawi się kinem kostiumowym (bezbłędnie rejestrując minione mody, trendy obyczajowe itd.). Odrzuca pozę moralisty czyniąc pierwszoplanowego łotra nad wyraz sympatycznym. Idzie też z duchem czasu: niegdysiejszych brutalnych gangsterów zastępuje tu bandyta giełdowy, jeden z symboli obsesyjnej chciwości finansistów z Wall Street.
Czyli Jordan Belfort (Leonardo DiCaprio). Z początku zahukany, prosty chłopak z amerykańskiej prowincji. Do tego pechowy: wymarzoną licencję brokera zdobywa w dniu historycznego załamania się nowojorskiej giełdy (czarny czwartek z października 1987). Ogarnięty chorobliwą ambicją (jak niebawem ochrzczą go współpracownicy) „Woolfie” ani myśli się poddawać. Ląduje w podrzędnej firmie zajmującej się tzw. śmieciowymi akcjami, groszowymi transakcjami itd. Szybko orientuje się, jak z pogardzanego sektora (oczywiście, kłamiąc, oszukując, naruszając granice prawa) wycisnąć prawdziwe miliony. Niebawem jest już jednym z nowych królów Wall Street. Wskrzesza giełdę o jakiej marzył, siedzibę swojej firmy zamienia w scenę nieustającej imprezy. Kilogramy kokainy, roznegliżowane, luksusowe prostytutki, najdroższe ciuchy i auta, luksusowe jachty, rezydencje, helikoptery…
Można zarzucać staremu mistrzowi, że się powtarza (analogie do wspomnianych „Chłopaków” i „Kasyna” są rzeczywiście ewidentne). Że idzie na skróty: nie poznamy tu mechanizmów rządzących przekrętami Belforta, jedyne co zobaczymy to niekończącą się orgię. Bezkompromisowo ukazany bal bajecznie bogatych narkomanów, alkoholików, seksoholików itd. Ale nie byłyby to zarzuty szczere. Ostatecznie: kto lepiej niż Scorsese portretuje amerykański mit (od pucybuta do milionera), kto piękniej niż on afirmuje skrajną dekadencję? „Wilk” olśniewa energią, dynamiką, brawurowym montażem, kapitalną narracją, bezbłędnie dobraną muzyką itd. Czuć niekłamaną radość tworzenia, frajdę, jaką Scorsese czerpał z opowiadania historii „Woolfiego”. W dodatku autor „Taksówkarza” pozostaje ironiczny. I bez wątpienia przewrotny. Bodaj po raz pierwszy przyjmuje otwarcie komediowy ton. Mylić się będą więc Ci, którzy zarzucą mu zatracenie się w ukazywaniu ekscesów, epatowaniu (widzimy przełom lat 80. i 90.) bogactwem, seksizmem itd. Bohaterowie „Wilka” to nie eleganccy dżentelmeni w typie niezapomnianego Gordona Gekko z „Wall Street” Oliviera Stone’a. Przeciwnie: to zgraja żarłocznych prostaków opętanych bezrefleksyjną żądzą zysku. Proletariackich królów życia, ambasadorów złego gustu, współczesnych dzikusów. I tak Scorsese kreśli portret odpowiedzialnych za współczesny kryzys ekonomiczny. Tracą oni w jego obiektywie (znaną choćby z „Chciwości” Chandora) demoniczną twarz, zyskują oblicze karykaturalne, żałosne, powtórzę: prostackie. W ten sposób „Wilk z Wall Street” zyskują swoją przewrotną (i kto wie, czy nie najbliższą prawdy) puentę.
„Wilk” idzie przez świat obsypywany pochwałami, określany „najlepszym filmem 2013 roku”, „najlepszym obrazem Scorsese od czasu „Kasyna” itd. Jest w tym odrobina („Kasyno” i „Chłopaki” były jednak o wiele lepsze; „Wilk” w drugiej połowie kilka razy gubi rytm itd.) przesady. Ale jedynie odrobina. Scorsese zaprzestał eksperymentów („Wyspa tajemnic”), skupił się na tym, co wychodzi mu najlepiej i bez wątpienia wygrał. Bo można o zaletach i wadach „Wilka” dyskutować, ale nie sposób zaprzeczyć, że ogląda się go z ogromną przyjemnością.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze