„Śmierć nie ulega przedawnieniu”, Friedrich Ani
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuW niesłychanym gąszczu postaci, namnożonych wątków pobocznych i ponurych dialogów rozwija się niespiesznie niestandardowa intryga śledcza, a pod koniec wszystkie rozproszone elementy niespodziewanie wskakują na właściwe miejsca. Friedrich Ani posiada niesłychany dar do kreślenia bohaterów zapadających w pamięć. Dobre, ale nie dla każdego.
Thomas Wörtche tak pisze o kryminale Śmierć nie ulega przedawnieniu: normalna tragedia, normalny obłęd. Takie książki sprawiają frajdę. Zastanawiam się, co ten facet ma w głowie.
Bo tak. Zaginęła bez wieści mała dziewczynka. Wcześniej była bita przez matkę i jej kolejnych konkubentów. Ciała nigdy nie znaleziono, lecz do morderstwa przyznał się niejaki Jockel, opóźniony w rozwoju chłopak z sąsiedztwa. Wylądował w szpitalu psychiatrycznym. Po sześciu latach, komisarz Polonius Fischer otrzymuje list od kolegi dziewczyny z klasy. Ten zarzeka się, że widział ją niedawno na ulicy i tylko przypadek przeszkodził mu w tym, aby ją zatrzymać. Później okazuje się zresztą, że chłopak wszystko zmyślił i tkwi w ciężkiej obsesji: wraz z inną dziewczyną odgrywa dramat uprowadzonej na potrzeby amatorskiego filmu. Polonius ani myśli ustąpić i rozpoczyna śledztwo na granicy prawa.
Na intensywne tło tej opowieści składają się pijani degeneraci, trudniący się sutenerstwem w podłych spelunach, zdarza się też matka, która udusiła sznurówką własne dziecko. Przyjaciółka Poloniusa, jeżdżąca taksówką, została zaatakowana przez pijanych wyrostków. Ledwo żyje, zaś młodzieńcy nie odczuwają skruchy, ba, nie mogą nawet zrozumieć konsekwencji swojego czynu. Poznajemy też pewną prostytutkę po sześćdziesiątce, niezwykle chętną do całowania się z przypadkowymi mężczyznami oraz bandę gliniarzy znakomitych w zamiataniu pod dywan. Sam Polonius spędził lata jako mnich w zakonie benedyktynów. Pewnego dnia uświadomił sobie, że Bóg już do niego nie mówi, walił więc własną głową o mur klasztoru, usiłując sprowokować w ten sposób Stwórcę do zabrania głosu. Nie wyszło, zamienił więc habit na odznakę policyjną.
Jeśli to wszystko jest normalne i sprawia frajdę, to naprawdę nie wiem, co napisać.
Technicznie powieść jest bez zarzutu. Czytelnik kryminałów natychmiast kupi melancholijnego Poloniusa. Gość jest uczciwy, nieustępliwy i nie zawsze potrafi utrzymać ręce przy sobie. W niesłychanym gąszczu postaci, namnożonych wątków pobocznych i ponurych dialogów, rozwija się niespiesznie niestandardowa intryga śledcza, a pod koniec wszystkie rozproszone elementy niespodziewanie wskakują na właściwe miejsca. Friedrich Ani posiada niesłychany dar do kreślenia bohaterów zapadających w pamięć. Postacie, pojawiające się na paru stronach, powinny pozostać w pamięci czytelniczej na długo po odłożeniu tej książki.
Friedrich Ani jest też doświadczonym autorem, który doskonale wie, co robi. Jest też literackim sadystą, pastwiącym się nad odbiorcą ze znawstwem katowskiego mistrza. Jego Monachium przypomina czyściec zaludniony przez nieszczęśliwe dusze, jakże różny od kolorowego wyobrażenia Niemiec, który znamy z telewizji. Jeśli ktoś tam nie dostał cięgów od życia, zapewne wymierza je innym, zresztą, obowiązuje tutaj relacja naprzemienna. Przestępcy są bezduszni, dziwki stare i nieszczęsne, jak u mało kogo. Friedrich Ani doskonale rozumie reguły rządzące współczesną prozą, unika dosłownych opisów okrucieństwa, zarazem jego sposób pisania – od oszczędnego stylu, przez mnogość wątków aż po frapującą intrygę – nie pozwala na czytelniczy dystans. Śmierć nie ulega przedawnieniu wymaga skupienia wyjątkowego, jak na literaturę popularną, przez co potworności Monachium nie sposób pominąć.
Dobre, ale nie dla każdego.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze