"Moje najmilsze pożegnanie", Sheila O’Flanagan
MAGDA GŁAZ • dawno temu„Irlandzka Bridget Jones” - krzyczy zapowiedź na okładce powieści Sheili O'Flanagan „Moje najmilsze pożegnanie”. Zdawać by się mogło, że będzie to smakowity kąsek dla wszystkich fanów Brytyjki, która kilka lat temu podbiła serca milionów kobiet.
Jako że nie lubię wszystkich odpowiedników znanych już postaci literackich, bohaterów wpisanych w masową wyobraźnię, jak również wszelkiego rodzaju plagiatorów, już samo określenie „irlandzka Bridget Jones” użyte w stosunku do Ash, brzmi dla mnie podejrzanie. Jakaś oszukańcza nuta kryje się w tym haśle, wszak panna Jones jest jedyna w swoim rodzaju, a wszelkie inne to już mniej udane kopie. Dlaczego bohaterka powieści O’Flanagan musi być podobna do kogoś, kto na swój sukces musiał zapracować? Zdaję sobie jednak sprawę, że jest to doskonały chwyt marketingowy, wystarczy kilka chwytliwych epitetów, kilka porównań i popularność gwarantowana. Zawsze czytając o kolejnej kopii bohaterki stworzonej przez Helen Fielding, kolejnym Harrym Potterze czuję niesmak. Takie samo wrażenie miałam, czytając powieść „Moje najmilsze pożegnanie”.
Przypięta bohaterce łatka Bridget Jones nijak się ma do pierwowzoru. Jej angielska koleżanka jest spontaniczna, żyje chwilą, otacza się mnóstwem przyjaciół, uparcie szuka swojej drugiej „połówki”. Poza tym powieść Fielding jest napisana w sposób interesujący, czego nie można powiedzieć o książce O’Flanagan. Dwie bohaterki mają kilka punktów wspólnych – mają po 30 lat, są samotne, mieszkają same, pochodzą z dużego miasta. Znacznie więcej jest jednak różnic.
Przede wszystkim Bridget ma wielu przyjaciół, chadza do knajp, spotyka się na babskich pogaduszkach. Ash spędza zazwyczaj wolny czas z kotem Bajglem lub przyrządzając litry zupy. Kolejna sprawa to samotność bohaterek: Bridget marzy, aby znaleźć mężczyznę swojego życia, Ash spotyka ich natomiast zupełnie przypadkowo i wcale nie walczy o wspólne szczęście. Gdy zaczyna jej na kimś zależeć, odchodzi od niego. Perypetie Bridget śmieszą, jej nieudolność, zapominalstwo, pewna nonszalancja potrafią rozbawić największych ponuraków, z kolei Ash jest potwornie poważną osobą, jej wyważone zachowanie raczej mrozi męskie serca, niż je rozpala. Czytelnik czuje się odtrącony przez taką postać. Różnice między obiema kobietami można mnożyć.
Abstrahując całkowicie od podobieństw i różnic wobec „Dziennika Bridget Jones”, powieść O’Flanagan jest po prostu nudna. Ash ciągle gotuje (przecież jest kucharką), zajmuje się kotem, czasem pojedzie do rodziny, ale jej wizyta zawsze kończy się kłótnią. Zamknięta w sobie, odcina się od świata, zniechęca do siebie ludzi, odtrąca kolejnych adoratorów. Trochę dziwaczna dziewczyna, która w momencie stresu wkłada papierową torbę na głowę i głośno odlicza, nie wpuszcza mężczyzn do swojego domu. Ash nie potrafi płynąć z prądem, boi się życia. Historia Ash O’Halloran nie wciągnęła mnie, pozostawiła obojętną na jej los, nie rozśmieszyła także ani nie wzruszyła. Do czytania przed zaśnięciem. Sen gwarantowany!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze