„Buntownik”, Sandra Brown
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuRomans. Fabuła nie odbiega za bardzo od standardów romansu pociągowego. Do tego spokojny opis teksańskich barów, i całkiem sporo scen erotycznych. Przeczytałem tę książkę tak, jak pisała ją Susan Brown – z zainteresowaniem, ale koniec końców, bez przyjemności.
Mam nadzieję, że przeczytasz tę książkę z taką samą przyjemnością, jaka towarzyszyła mi przy jej pisaniu nadmienia Sandra Brown we wstępie. Istnieje obawa, że zwraca się także do mnie. Czy oczekuje, że będę się trząsł, pocił, przeklinał Pana Boga i najbliższych, że pójdę upić się z rozpaczy, albo zapadnę w stupor i tak doczekam świtu? Wątpię. Nie przypominam sobie żadnej dobrej książki, której pisanie pisarz wspominałby z rozrzewnieniem. Przeciwnie. Wszelkie arcydzieła, czy nawet porządne czytadła rodziły się w trudzie, znoju a nawet cierpieniu. Okazuje się jednak, że pani Brown ma trochę racji. Choć jej Buntownik nie jest aż tak złą książką, jak można sądzić na pierwszy rzut oka.
Fabuła nie odbiega za bardzo od standardów romansu pociągowego. Lucky Tyler to lokalny sercołamacz w teksańskiej mieścinie. Kobiety uwielbiają go z wzajemnością, z wyjątkiem niejakiej Susan, córki miejscowego bogacza. Owszem, Susan kocha Lucky’ego, lecz on tej miłości nie odwzajemnia. Swoje uczucie kieruje w stronę Devon, dziennikarki z Dallas, którą ocalił w barze przed tępym osiłkiem, a następnie wykorzystał w pokoju motelowym. Tej samej nocy płoną budynki gospodarcze należące go firmy Tylerów. Podejrzenie pada na Lucky’ego, który oczywiście jest niewinny – ogień płonął, a on sobie figlował w pościeli. No i zaczynają się kłopoty. Z tajemniczych powodów Devon nie chce dać mu alibi, za to Susan aż pali się do tego zadania – pod warunkiem, że Lucky się z nią ożeni.
Formuła standardowego romansu pociągowego zakłada realizowanie miłości niemożliwej. Tak jest i tutaj. Lucky to dobroduszny twardziel, może nawet prostaczek, dobry syn i brat, trochę rozrabiaka, a trochę cichy bohater, tratujący kobiety w sposób przedmiotowy. Devon, dziewczyna wielkomiejska, ma twarz łagodnej feministki, niezależnej w sensie zawodowym, zaradnej, choć, oczywiście, niespełnionej emocjonalnie i seksualnie. Te dwa światy docierają się w sekwencji wzajemnych ustępstw. Devon przystaje na erotyczną grę Lucky’ego i daje się uwieść. Lucky, z kolei, poddaje się jej wielomiejskiemu urokowi i zaczyna pojmować, że kobieta nie jest stworzeniem jednorazowego użytku.
Na plus wymieniłbym dbałość o tło. Sandra Brown nie próbuje popychać akcji na siłę do przodu, użyczając miejsca całej rodzinie Tylerów, poczciwemu szeryfowi i otoczeniu Susan, dziewczyny gorszej od diabła. Spokojnie opisuje teksańskie bary, pozwala sobie również poszaleć w opisach scen erotycznych, których znajdziemy tutaj całkiem sporo — co skłania mnie do przypuszczenia, że pani Brown, prócz pisania, również inne czynności sprawiają przyjemność. Co ważne, jak na czytadło, Buntownik jest całkiem sprawnie napisany. Autorka bawi się opisem, rzuci garść zacnych dialogów, poprawi humorem i powieść jakoś się kręci.
Czego nie można wybaczyć? Standardowy romans pociągowy zna jedno zakończenie – zakochani pokonują wszelkie przeszkody, zostają razem i pewno nigdy nie umrą. Od takiego zabiegu po prostu nie ma ucieczki, można go skreślić, ale razem z całą konwencją. Wówczas Buntownik miałby inną przynależność gatunkową. Pikantnej Sandrze Brown wybaczę nawet oczywiste rozsupłanie wątku kryminalnego, ale końcowej przewrotki, ujawnienia tajemnicy Devon nie mogę już ścierpieć. Czegoś tak naiwnego, niedorzecznego, durnego po prostu nie czytałem… właśnie, od kiedy? Napisałbym o co chodzi, ale wówczas pomyślelibyście, że robię sobie żarty.
Przeczytałem tę książkę tak, jak pisała ją Susan Brown – z zainteresowaniem, ale koniec końców, bez przyjemności. Ale, jest to w końcu romans, więc może nie nadaję się na czytelnika?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze