„Dary Anioła: Miasto kości”, Harald Zwart
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuSzumnie kreowane na hit wakacji „Dary Anioła” rozczarowują. Także grupę docelową. Bo film owszem, spowodował renesans zainteresowania książką, ale wpływy z biletów w USA nie zrównoważyły kosztów jego produkcji. Co daje nadzieję, że kolejne części albo nie powstaną, albo, że… twórcy będą się musieli bardziej postarać.
Ekranizacja bestsellerowej powieści Cassandry Clare.
Clary (znana m.in. z „Królewny Śnieżki” Lily Collins) to na pozór typowa nastolatka z Nowego Jorku. Chadza na poetyckie slamy, rysuje, przyjaźni się z beznadziejnie w niej zakochanym kumplem (Robert Sheehan), tęskni za ojcem, którego nie miała okazji poznać itd. Owa „zwyczajność” kończy się po kwadransie projekcji. Matka Clare (Lena Headey) zostaje zamordowana przez demona, naszą bohaterkę ratują z tarapatów niewidzialni emo-młodzieńcy (Jamie Bower i Kevin Zegers), podziemia metropolii okazują się zamieszkane przez wampiry, wiedźmy, wilkołaki. Nierzadko sympatyczne, bo rolę „złych” pełnią tu jednak demony. „Dobrzy” to z kolei Nocna Straż: działająca w ukryciu od stuleci, walcząca ze złem grupa pół-ludzi, pół-aniołów. Clary (rzecz jasna!) okazuje się być jedną z nich. W dodatku niezbędną, by zmierzyć się z najczarniejszym z czarnych charakterów: upadłym aniołem, byłym liderem Nocnej Straży, Valentinem (Jonathan Rhys Meyers).
Przyznaję, że nie czytałem książki, ale i tak od początku wiadomo o co chodzi. „Dary Anioła” to produkt dla nastolatków wychowanych na „Zmierzchu”, „Harrym Potterze”, „True Blood”, „Buffy – postrachu wampirów”, „Blade — Wiecznym łowcy” itd. A więc inicjacyjna historia o dojrzewaniu, budzącej się seksualności, poszukiwaniu własnego miejsca wzbogacona o alternatywny świat, w którym bohater okazuje się być ważną figurą, dzięki czemu znajduje potwierdzenie swojej wyjątkowości itd. I fajnie. Podatny na recenzenckie drwiny format nie przeszkodził „Potter’owi” stać się częścią klasyki (tak kina, jak i literatury), „True Blood’owi” uwodzić campową kpiną, „Zmierzchowi” pełną rozmachu realizacją. Niestety: twórcy „Darów Anioła” założyli, że sama tematyka (i powodzenie książki) zagwarantują im sukces. I zwyczajnie się nie postarali. Film irytuje programowym niechlujstwem. Postacie są ledwo zarysowane, narracja pozbawiona śladów (choćby umownej) logiki. Niewyposażeni w znajomość powieści Clare widzowie raz po raz będą mieli trudności ze zrozumieniem „o co tu w ogóle chodzi”. Kiedy w końcu (przy sporym udziale dobrej woli) zaczynamy podejrzewać, „że o coś jednak chodzi” Zwart rezygnuje z fabuły i przerzuca się na serię bijatyk z udziałem całej nadprzyrodzonej menażerii. Ale i to się nie sprawdza: efekty specjalne wyglądają jak sprzed dekady, bawi (dawno niemodna) ilustracja agresywną muzyką techno. Reżyser przekracza też (niezależnie od przyjętych norm) dopuszczalne stężenie kiczu: członkowie Nocnej Straży wyglądają niczym muzycy gotyckiego emo boys bandu w trakcie sesji dla „Bravo Girl”, sceny liryczne (i towarzyszące im zwroty akcji) są zwyczajnie (i niezamierzenie) śmieszne.
Oczywiście: statystycznym odbiorcą „Darów Anioła” mają być trzynastolatki, należy się tu więc spora taryfa ulgowa, ale i tak: Zwart nie podjął nawet próby dorównania (wyżej wymienionym) klasykom nurtu. Dla starszych widzów zostaje tu naprawdę niewiele: okrutnie męczący się w epizodach „poważni” aktorzy (Jared Harris, Lena Headey), nieśmiałe próby wprowadzenia kontrowersji (wątki kazirodcze i homoseksualne)…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze