„Prawo zemsty”, F. Gary Gray
DOROTA SMELA • dawno temuW roli głównej występuje tu nowy gwiazdor Hollywood Gerard Butler, kojarzony z wysokooktanową akcją. Jednak ci, którzy wybiorą się do kina, licząc na odrobinę adrenaliny i inteligentnego suspensu, dostaną potworną sztampę i tony wulgarnej przemocy w stylu torture porn.
Kiedyś byłby to thriller sądowy, ewentualnie dramat więzienny. Dziś klasyka bywa jedynie płaszczykiem okrywającym mniej elegancką zawartość gatunkową. W tym wypadku melanż jest wybitnie urozmaicony, choć w większości czerpiący z samego dna popkultury.
Zaczyna się jak kino w stylu Seagala albo Bronsona: rodzinną sielankę gwałtownie przerywa wtargnięcie bandytów, którzy mordują i gwałcą panią domu, ranią dotkliwie jej męża, a następnie uśmiercają ich dziesięcioletnią córeczkę. Mężczyzna, któremu udaje się przeżyć, ufnie zwraca się po pomoc do wymiaru sprawiedliwości. Ten jednak zawodzi; okazuje się, że system jest tak wadliwy, że pozwala, by zabójcy ugadywali się z prawnikami i praktycznie unikali kary.
Clyde Shelton nie potrafi się z tym pogodzić. Największym obrzydzeniem napawa go relatywizm moralny Nicka Rice'a — młodego prokuratora, którego obchodzą jedynie jego własne notowania. W mężczyźnie budzi się słuszny gniew, który z czasem przeradza się w żądzę zemsty.
Dla wielu może to zabrzmieć atrakcyjnie. Tym bardziej, że w roli głównej występuje tu nowy gwiazdor Hollywood Gerard Butler, kojarzony z wysokooktanową akcją.
Ale ci, którzy wybiorą się do kina, licząc na odrobinę adrenaliny i inteligentnego suspensu, dostaną po pierwsze potworną sztampę i próbkę plagiatu, po drugie tony wulgarnej przemocy w stylu torture porn. Bo obok bardziej wyszukanych inspiracji, by nie powiedzieć: źródeł kopiowania, wyczuwa się tu wyraźnie estetyczny wpływ serii Piła (przecież chodzi o lekcję moralności i prawa, która podobnie jak tam przebiega dość krwawo i z zastosowaniem sadystycznych chwytów).
Dla wzmocnienia mamy tu też kilka scen żywcem wyjętych z Dextera. Nasz bohater obficie czerpnie z wiedzy psychopatycznego pracownika laboratorium policji. W jeszcze większym stopniu korzysta z pomysłów i strategii innego serialowego giganta Michaela Scofielda ze Skazanego na śmierć - inżyniera, dla którego odsiadka w więzieniu stanowi, podobnie jak dla Clyde'a, tylko środek do celu. Oponent głównego bohatera, grany przez Jamiego Foxxa, ma z kolei wiele wspólnego z postacią, którą Denzel Washington odtwarzał w Rykoszecie. A na tym lista zapożyczeń bynajmniej się nie kończy.
I gdyby chociaż twórcy puścili czasem do widza oko albo potrafili udowodnić, że te nawiązania czemuś służą. Ale nie! Bezwstydnie przepisują cudze scenariusze i chodzi im tylko o to, by nabić sobie kabzę. Na dodatek robią to byle jak, bo historia, zamiast wciągać, co rusz wybija z rytmu szeregiem dziur logicznych i nonsensownych uproszczeń. Sztuczki bohatera przypominają wyczyny komiksowych herosów, on sam zresztą jest postacią do bólu papierową i nieprzekonującą.
Trochę szkoda tego nieźle rozpoczętego wątku jurysdykcyjnego. Było już wprawdzie wiele filmów o niedoskonałościach systemu sprawiedliwości, ale to nie znaczy, że temat został do cna wyeksploatowany. Niestety tu posłużył jedynie jako pretekst dla krwawych scen i popisów pirotechnicznych.
Trudno mieć jakąkolwiek przyjemność z seansu, podczas którego odczuwa się na przemian niesmak i déjà vu. Przypomina to jedzenie, które składa się z wykwintnych, ale jednak resztek zebranych z talerzy innych konsumentów. Nikt nie zapłaciłby z pewnością za podobne świństwo. Tym bardziej że za tę samą cenę mógłby dostać dymiącą strawę, której nikt przed nim nie przeżuwał. Ale wybór należy jak zwykle do tego, kto kupuje bilet.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze