"Noce w Rodanthe", George C. Wolfe
DOROTA SMELA • dawno temuMelodramaty kręci się dziś coraz rzadziej i niemal wyłącznie z myślą o starszej widowni. Film jest nostalgiczny, naiwny, jawnie zmierzający do wywołania wzruszeń, skoncentrowany głównie na sprawach sercowych. Niezwykła, soczysta sceneria - zachwycają wnętrza, magiczna wręcz sekwencja ludowej fiesty z muzyką country i bezzębnymi staruszkami.
Melodramaty kręci się dziś coraz rzadziej i niemal wyłącznie z myślą o starszej widowni. Tylko ta dysponuje bowiem rodzajem wrażliwości gotowej zaakceptować ich formułę: naiwną, jawnie zmierzającą do wywołania wzruszeń, skoncentrowaną na sprawach sercowych. W dobie postmodernistycznego cynizmu widz nauczył się śmiać na widok mózgu rozbryzgującego się na ścianie, przywykł do odwagi w pokazywaniu cielesności i odzwyczaił się od patosu. Bohaterowie muszą być autoironiczni, muszą umieć kpić sobie z siebie samych, a także z filmu. Tymczasem w poczciwych, emeryckich Nocach w Rodanthe takich zabiegów nie znajdziemy. Oto nostalgiczna filmowa skamielina dla widzów po pięćdziesiątce.
Odtwórcami głównych ról są aktorzy, którzy już od dawna grywają ojców i matki — Richard Gere (rocznik 49) i Diane Lane (rocznik 65, choć wygląda znacznie poważniej).
Ona to matka dwójki dzieci, która przeżywa kryzys w małżeństwie — mąż zdradził ją z jej własną przyjaciółką. By leczyć rany, Adrienne wybiera się do nadmorskiego miasteczka w Północnej Karolinie, gdzie nadarza się okazja, aby pobyć w samotności i jednocześnie wyświadczyć przysługę bliskiej osobie. Jean — ta prawdziwa przyjaciółka — musi wyjechać i potrzebuje kogoś, kto przez kilka dni zaopiekuje się pensjonatem — uroczą, stojącą na plaży drewnianą konstrukcją przywodzącą na myśl Latającego Holendra. Wkrótce w hoteliku melduje się nieco już starszawy, acz wciąż przystojny lekarz, którego wyraźnie coś trapi. Podczas podszytej adrenaliną kolacji wychodzi na jaw sprawa, którą dr Paul Flanner przyjechał załatwić w tych stronach. Przy lampce wina rozwiązują się języki i otwierają serca — dwoje życiowych rozbitków rozmawia o swoich pociechach i dzieli się zgryzotami. A gdy zapowiadana przez media burza zaczyna zrywać z domów dachy, para pada sobie w objęcia. Niestety zaraz potem on musi wyjechać z USA. Czy się jeszcze zobaczą?
Nie chcę się jakoś szczególnie nad tym filmem pastwić, więc zacznę od jego mocnych punktów. Reżyser ma oko do ładnych obrazków — sceneria, wnętrza (z wyjątkiem potwornie kiczowatych płócien, które maluje Jean), magiczna wręcz sekwencja ludowej fiesty z muzyką country i bezzębnymi staruszkami — to te soczyste części dania, które serwuje nam Wolfe.
Kreacje aktorskie w zasadzie też niby nie rażą, choć napięcie erotyczne wytwarza wyłącznie Gere. Aseksualna Lane natomiast zdecydowanie lepiej sprawdza się w scenach z młodą aktorką Mae Whitman: ten duet faktycznie generuje silne wzruszenia. Bo i sam wątek konfliktu między dorastającą córką i nadopiekuńczą matką wydaje się najmniej wymuszony i autentyczny. Cała reszta niestety pobrzmiewa typową dla melodramatu fałszywą nutą. Fabuła najpierw dłuży się niemiłosiernie i katuje nas nudnymi problemami pozbawionych fantazji przeciętniaków, a potem nagle zaczyna wykonywać szalone wolty narracyjne z przytłaczającym finałem włącznie.
Być może nie chodzi tu wcale o gatunkowość; wszystko, co wartościowe, jakoś się przecież broni. Chodzi o to, że po raz kolejny próbuje nam się wcisnąć starego i ogranego Zaklinacza koni, tyle że w uboższym wydaniu. Nie ma też porównania z Pod słońcem Toskanii. A przecież żadnego z tych filmów nie można nazwać arcydziełem. Przyznam szczerze, że nie cierpię tego nurtu amerykańskiego kina, w którym chodzi wyłącznie o to, by zarobić na ciemnym człowieku, a który jednocześnie w swej pretensjonalności sili się na moralizowanie i próbuje udzielać widzowi życiowych lekcji. Nie dajcie się nabrać.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze