"George Michael: Inna historia", reż. Southan Morris
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuWzloty i upadki George'a Michaela wyznaczają rytm tego filmu. A jest to rytm gęsty i intensywny. Naprawdę - na tym filmie po prostu nie da się nudzić. Początek i apogeum kariery Michaela przedstawiono z energią, która natychmiast udziela się widzowi. Całe kino przytupuje, podśpiewuje, wybucha śmiechem. Chwilę później prawda o życiu George'a Michaela przełamuje stereotyp łatwego i barwnego rockowego życia w świetle jupiterów. Ale na tym nie koniec. Southan Morris podejmuje próbę odpowiedzenia na pytanie: jaki jest naprawdę George Michael?
Powiedzmy to od razu: George Michael: Inna historia to film skierowany do konkretnej grupy wiekowej. Jeżeli masz "naście" lat, jeżeli właśnie zaczynasz studia, ten film nie jest skierowany do ciebie. Ale jeżeli masz na karku te trzy albo cztery dychy, po prostu musisz iść do kina. Spotka cię tam coś absolutnie niezwykłego — szalona podróż w czasy twojego dzieciństwa. Podróż do źródeł kiczu, w samo serce niepowtarzalnych, jedynych w swoim rodzaju lat 80. Nie obędzie się bez łezki w oku; wychodząc z kina, jedno wiemy na pewno — już nigdy w historii kultury kicz, obciach i całkowity brak dobrego gustu nie zostaną wyniesione na taki piedestał. A co ma do tego George Michael? Ano tyle, że jest on niepodważalnym symbolem tamtych czasów. Ale może po kolei.
Na pierwszy rzut oka zrealizowany przez Southana Morrisa George Michael: Inna historia to typowy muzyczny dokument o tematyce biograficznej. Z rzeszy podobnych obrazów wyróżniają go dwie rzeczy. Przede wszystkim niesłychanie solidna robota. Mamy tutaj wszystko, czego można oczekiwać od tego typu filmu — staranny, ale i brawurowy kolaż wideoklipów poprzetykany jest archiwalnymi nagraniami z najważniejszych, czasami wręcz historycznych koncertów artysty. Drobiazgowo nakreślona chronologia kariery George'a Michaela okraszona jest kapitalnymi przerywnikami, np. wypowiedziami jego przyjaciół, konkurentów, wrogów i fanów. O Michaelu opowiedzą nam Elton John, Mariah Carey, Sting, Noel Gallagher i Boy George. I nie będą to okolicznościowe laurki. Jest wspaniały, ale potrafi nieźle człowieka wkurwić, jego beztroska jest naprawdę frustrująca - od tego zaczyna swoją opowieść Elton John.
Jeszcze istotniejsza okazuje się druga cecha wyróżniająca ten film. Ewidentna magia wibrująca między oboma autorami scenariusza. A są nimi reżyser (Southan Morris) i sam George Michael. W jaki sposób Morris namówił Michaela na tak dalece idącą szczerość, tego nie wiem. Ale fakt pozostaje faktem. Ten film nie jest opowieścią, on jest spowiedzią, intymnym pamiętnikiem. Nie dziwi to, że bohater umie przekazać widzowi dziką euforię, jaka towarzyszyła mu w drodze na sam szczyt. Ale zaskoczeniem jest już to, z jaką szczerością, dystansem i — o dziwo — humorem opowiada o przebudzeniu swojego homoseksualizmu. Dalej będziemy świadkami tego, jak życie Michaela naznaczyły kolejne tragedie, których głównym bohaterem była prawie zawsze niepotrzebna i bezsensowna śmierć. Bez obaw, Morris nie zanudza łzawymi historyjkami, nie ma tu sztucznie kreowanego wzruszenia. Ale wesoło też nie jest.
Właśnie wzloty i upadki George'a Michaela wyznaczają rytm tego filmu. A jest to rytm gęsty i intensywny. Naprawdę — na tym filmie po prostu nie da się nudzić. Początek i apogeum kariery Michaela przedstawiono z energią, która natychmiast udziela się widzowi. Całe kino przytupuje, podśpiewuje, wybucha śmiechem. Chwilę później prawda o życiu George'a Michaela przełamuje stereotyp łatwego i barwnego rockowego życia w świetle jupiterów. Ale na tym nie koniec. Southan Morris podejmuje próbę odpowiedzenia na pytanie: jaki jest naprawdę George Michael? A więc jest zarozumiałym, egocentrycznym burakiem. Zniewieściałym i histerycznym. Ale jest też gigantem popkultury. Nie byłby nim, gdyby nie jego niezłomność. Bo ten w gruncie rzeczy prosty i pozbawiony gustu chłopak jest jak feniks — podnosi się po każdym ciosie.
Ale to, co decyduje o absolutnej wyjątkowości tego filmu, to wspomniany na początku tej recenzji socjologiczny obraz lat 80. Obraz szczególnie cenny teraz, kiedy po dwudziestu latach zyskaliśmy dystans, który spowodował powrót totalnej mody na lata 80. Wykreowali ją paradoksalnie najwięksi wrogowie popu i disco — punkowcy. To w punkowych squatach Amsterdamu i Berlina kilka lat temu po raz pierwszy alternatywna młodzież szalała do świtu przy znienawidzonych za młodu hitach Michaela Jacksona, Sabriny, Madonny i oczywiście George'a Michaela. Jak to zwykle bywa, nie trzeba było długo czekać, żeby moda przewędrowała ze squatów do najmodniejszych klubów. Nie wierzycie? Odwiedźcie dowolny modny, alternatywny polski klub. Usłyszycie Franka Kimono, Kombi i Papa Dance. I co najciekawsze — panująca od kilku lat, absurdalna wręcz moda na postpunk w większym stopniu czerpie z inteligentnie przemielonego obciachu lat 80. niż z dorobku Sex Pistols czy The Ramones.
Dopiero na tym tle można należycie docenić George'a Michaela: Inną historię. Naprawdę, niewiele jest obrazów tak wyśmienicie charakteryzujących tamten czas. Morris wskazuje po kolei — u podstaw sukcesu lat 80. leżał euroamerykański sukces ekonomiczny, który wywindował niskie, plebejskie gusty. Kultura stała się egalitarna, odpuściła sobie poczucie misji, postawiła na beztroską zabawę. Dziś już wiemy na pewno — nigdy wcześniej i nigdy później obciach nie był tak bardzo w cenie. To królestwo kiczu zlało się z ostatnim jak dotąd prawdziwym latem miłości. Królowała moda na kokainę i przypadkowy seks. Wszystko to skończyło się równie gwałtownie, jak się zaczęło. W ciągu kilku miesięcy świat zrozumiał, co naprawdę znaczy HIV i AIDS. Tak jak idole lat 60. umierali, przedawkowując narkotyki, tak gwiazdy lat 80. odchodziły w zaciszu prywatnych klinik, gdzie zniszczone AIDS organizmy pokolenia Freddiego Mercury'ego po prostu odmówiły dalszej walki z chorobą. Ten moment doskonale obrazuje najbardziej wzruszający fragment filmu. George Michael przygotowuje się do wyjścia na scenę podczas historycznego koncertu poświęconego pamięci Freddiego Mercury'go. Już wie, że jego największa miłość na dniach dołączy do Freddiego. Nie zna jeszcze wyników własnego testu, chce zerwać występ i uciec. Wypchnięty siłą na scenę daje najlepszy koncert w swojej karierze. Wraz z tym koncertem faktycznie kończą się lata 80.
Co było dalej? Przyszli kolejni idole. Powiedzieli: tak naprawdę nic się nie zmieniło, bawimy się nadal, Show must go on, wszystko jest po staremu. Tylko wiecie, musicie być ostrożni, musicie się zabezpieczyć, to już nie te czasy, nie wszystko i nie z każdym. I tak narodziła się bezosobowa, sterylna i nudna kultura techno. Ale to już zupełnie inna historia.
A George Michael? Jak przystało na feniksa, przetrwał wszystko. Później został jeszcze królem r'n'b, teraz będzie grał coś, co nazywamy smooth jazzem. Zaabsorbuje każde czasy i każdą modę.
Żeby wszystko było jasne — niżej podpisany autor tej recenzji nie jest fanem lat 80., a muzyki George'a Michaela wprost nie cierpi. A mówię to tylko po to, żebyście mi uwierzyli — naprawdę koniecznie musicie obejrzeć ten film.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze