„Contagion – Epidemia strachu”, Steven Soderbergh
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuSolidna, wciągająca rozrywka. Reżyser sprawnie prowadzi wielowątkową narrację. Stawia na obłędne tempo, buduje nastrój zagrożenia, unika elementów science fiction, sięga po dane naukowe, stara się uwiarygodnić przekaz. Żadna z gwiazd nie wysuwa się na pierwszy plan, głównym bohaterem jest udzielający się widzowi strach. Towarzyszy temu stylizowana na paradokumentalną narracja. Świetna muzyka Martineza.
Po powrocie z delegacji w Hong Kongu Beth Emhof (Gwyneth Paltrow) odczuwa silne objawy grypy. Dwa dni później umiera. Lekarze nie potrafią wyjaśnić zrozpaczonemu mężowi (Matt Damon), co się stało. Wkrótce podobne przypadki pojawiają się w wielu miejscach na całym świecie. Nowy, niezidentyfikowany wirus atakuje mieszkańców Tokio, Chicago, Paryża, Londynu, Minneapolis. Liczba ofiar śmiertelnych szybko sięga setek tysięcy, chorują miliony. Fachowcy są zgodni: przy obecnym tempie rozprzestrzeniania się wirusa w ciągu trzech miesięcy umrze miliard ludzi. Najwybitniejsi epidemiolodzy (grają ich m.in. Laurence Fishburne, Kate Winslet, Marion Cotillard) nie potrafią złamać kodu wciąż mutującego wirusa. Globalną panikę wzmagają wystąpienia ekscentrycznego bloggera, Alana Krumwiede’a (Jude Law). Krumwiede twierdzi, że chorobie zapobiega znany środek, ale jego dalszą produkcję blokują liczące na miliardowe zyski koncerny farmakologiczne.
Pierwsza połowa Contagion jest naprawdę wyśmienita. Czuć rękę Soderbergha: reżyser sprawnie prowadzi wielowątkową narrację. Stawia na obłędne tempo, sugestywnie buduje nastrój zagrożenia. Żadna z wielu obecnych tu gwiazd nie wysuwa się na pierwszy plan, głównym bohaterem jest (udzielający się widzowi) strach. Soderbergh cytuje klasyków kina katastroficznego (choćby wsławionego Płonącym wieżowcem i Tragedią Posejdona Irwina Allena), ale dopasowuje się do wymogów współczesności: jego katastrofa ma wymiar globalny. I (przynajmniej do pewnego momentu) realistyczny. Bo reżyser unika elementów science fiction, sięga po dane naukowe, stara się jak najbardziej uwiarygodnić przekaz. Towarzyszy temu sprawnie stylizowana na paradokumentalną narracja, świetna muzyka Cliffa Martineza (wieloletni współpracownik Soderbergha, ostatnio chwalony też za soundtrack do Drive) i sugestywny obraz świata po apokalipsie (sterty ciał w plastikowych workach, ludzie ukrywający się w domach, ulice opanowane przez szabrowników). Ogląda się to z zapartym tchem.
A jednak: gdzieś w połowie pieczołowicie wykreowany nastrój zagrożenia siada. I nie chodzi tu nawet o nieliczne, nazbyt hollywoodzkie bon moty; czy drobne wtręty z amerykańskiego patriotyzmu. Soderbergh wpierw serwuje wyśmienite kino gatunkowe, później próbuje zbudować na jego bazie szerszą refleksję. Mówi o samotności współczesnego człowieka, o kryzysie relacji, o pułapkach rozdętej do absurdalnych form globalizacji. O władzy, jaką daje dostęp do informacji. O tym, jak łatwo nami manipulować itd. I na tym, paradoksalnie, jego film traci. Bo Soderbergh trafnie analizuje zagrożenia, ale jest zbyt dosłowny, chwilami wręcz banalny. Chce dyskutować o współczesności, ale nic nowego do owego dyskursu nie wnosi. Co gorsza przyjmuje sztywny, mentorski ton. Naucza. O dawnej przewrotności autora Traffic, Seks, kłamstwa i kasety wideo, czy Kafki (niestety!) nie może być tutaj nawet mowy.
Ale owe przewrotności to stare dzieje. Soderbergh od dawna jest przede wszystkim mistrzem formy. Autorem umykających hollywoodzkiej bzdurze, sprawnych superprodukcji. I tak jest też i tym razem. Contagion to solidna, wciągająca rozrywka. Kto nie oczekuje więcej, ten się nie zawiedzie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze