„Wenus w futrze”, Roman Polański
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuWenus” to gratka dla fanów „Rzezi”. Polański ponownie sięga po tekst teatralny, realizuje go jeszcze skromniej (jedno pomieszczenie, dwoje aktorów), ale bez obaw: energią tej adaptacji można by spokojnie obdzielić tuzin hollywoodzkich superprodukcji.
Wysoka forma Polańskiego powoli staje się trudną do rozwikłania zagadką. 80-letni reżyser zachwycił świat już przed półwieczem, ale o emeryturze nie zamierza nawet myśleć. Od czasu „Pianisty” (2002 rok) serwuje na przemian filmy bardzo dobre lub wybitne. „Wenus” to gratka dla fanów „Rzezi”. Polański ponownie sięga po tekst teatralny, realizuje go jeszcze skromniej (jedno pomieszczenie, dwoje aktorów), ale bez obaw: energią tej adaptacji można by spokojnie obdzielić tuzin hollywoodzkich superprodukcji.
Nie jest to też powtórka z rozrywki. W „Rzezi” Polański wiernie przenosił na duży ekran tekst Yasminy Rezy, tym razem wykorzystał pierwowzór, by nakreślić zupełnie nową sytuację. A konkretnie casting do głównej roli w spektaklu pt. „Wenus w futrze”. Przeprowadza go debiutujący w roli reżysera autor scenariusza (czyli adaptacji klasycznej powieści Sacher-Masocha) Thomas (Mathieu Almaric). Zdegustowany nieudanymi przesłuchaniami zbiera się do wyjścia, kiedy na salę wdziera się Vanda (Emmanuelle Seigner). Wulgarna, przemoczona deszczem, ubrana niczym prostytutka. Twierdzi, że jest aktorką, ale nie potrafi tego udokumentować, nie ma jej na liście kandydatek. Chce wziąć udział w castingu. Thomas początkowo odmawia, później („na odczepnego”) godzi się wysłuchać kilku kwestii. Interpretacja Vandy robi na nim silne wrażenie, wspólne czytanie tekstu przeradza się w dwuznaczną, pełną podtekstów grę, w której autor (niczym bohater tekstu) szybko przestaje być dominującą stroną.
„Wenus w futrze” to prawdziwy majstersztyk. Można go interpretować na wiele sposobów. Bo jest to (jak mówił sam reżyser) komedia feministyczna i protest przeciwko seksizmowi, ale też wnikliwe studium flirtu, psychodrama odsłaniające tajemnice bohatera, wciągający obraz gry o dominację, kpina z damsko-męskich stereotypów. Jakby tego było mało, Polański ironicznie analizuje stosunek twórcy do własnego dzieła, całość (czego żartobliwie wypiera się w wywiadach) silnie nasyca wątkiem autobiograficznym (Seigner to prywatnie jego żona, Almaric jest do niego łudząco podobny, fascynacje aktorkami to ważny element biografii reżysera). Aktorzy grają koncertowo (to zdecydowanie najlepsza rola w całym dorobku Seigner), dialogi skrzą się niewymuszonym humorem. Najbardziej dziwi, że zamknięta w jednym pomieszczeniu, oparta wyłącznie na rozmowie historia ani przez chwilę nie nudzi. Przeciwnie: angażuje bez reszty, wciąga, bawi, obfituje w liczne zwroty akcji. To (chwilami oszałamiający) popis Polańskiego, pokaz prawdziwie mistrzowskiej reżyserii. Każdy detal jest istotny, żadna scena nie trwa choćby o sekundę zbyt długo. I co najważniejsze: chociaż „Wenus” pomysłowo żongluje psychologicznymi, socjologicznymi, kulturowymi (wymieniać można jeszcze długo) tropami przez cały czas sprawdza się też jako znakomita rozrywka. W trakcie seansu będziecie się śmiać, ani razu nie zerkniecie na zegarek, napisy końcowe powitacie ze smutkiem. Że to już koniec. A to prawdziwa (i rzadka) sztuka.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze