„Trans”, Danny Boyle
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temu„Trans” mnie rozczarował. Utkana z fantazji, penetrująca podświadomość bohaterów, posiłkująca się nieustanną retrospekcją fabuła. Kiepski scenariusz. Cała opowieść jest daleka od klarowności, rządzi nią chaos.
Wszyscy kochają Danny’ego Boyle’a. Jedni kultowym uwielbieniem otaczają „Trainspotting”, inni „Slumdoga”. Bywalcy festiwali oklaskują „127 godzin”, entuzjaści horrorów „28 dni później” itd. Bo Boyle kroczy drogą Kubricka: unika jakiejkolwiek specjalizacji, co chwila chwyta się innego gatunku filmowego, a w każdym z nich czuje się jak ryba w wodzie. Niestety powiela też błąd Allena, Almodovara, Winterbottoma: kręci nieustannie. Stąd w jego bogatej filmografii, obok ewidentnych klasyków, zdarzają się też pozycje nieco słabsze. Takie jak np. „Trans”.
Utkana z fantazji, penetrująca podświadomość bohaterów, posiłkująca się nieustanną retrospekcją fabuła wydaje się odporna na próby sensownego streszczenia. Dlatego jedynie pokrótce: grupa profesjonalnych złodziei dzieł sztuki napada na dom aukcyjny licytujący właśnie legendarne płótno Goyi. Odpowiedzialny za ukrycie łupu Simon (James McAvoy) w wyniku urazu (dostaje cios w głowę) traci pamięć. Zdesperowany szef grupy, Franck (Vincent Cassel) postanawia poddać wspólnika hipnozie. Wybór pada na przystojną doktor Elizabeth (Rosario Dowson). Z początku wszystko idzie jak po maśle: Simon okazuje się niezwykle podatny na sugestie hipnotyzerki, w trakcie kolejnych seansów odzyskuje fragmenty utraconych wspomnień. Kiedy warte 25 milionów funtów dzieło wydaje się być o krok od odnalezienia, Elizabeth odkrywa karty: chce być wspólniczką naszych bohaterów.
Powiem to od razu: „Trans” mnie rozczarował. Dlatego, by uniknąć nieporozumień, zacznę od pochwał dla Boyle’owskiego rzemiosła. A jest ono (jak zwykle) perfekcyjne. Specyficzna, halucynacyjna estetyka zdjęć wsparta jest dynamicznym montażem, ten ostatni cudownie współgra z nowoczesną, elektroniczną muzyką (autorstwa m.in. UNKLE, Moby’ego, czy Ricka Smitha z Underworld). Wszystko to tworzy efektowny i miły dla oka kalejdoskop wrażeń. Niestety samo know-how nie wystarcza: z czasem orientujemy się, że tym razem Boyle zgodził się na realizację (co najwyżej) średniej klasy scenariusza. Cała opowieść jest daleka od klarowności, rządzi nią chaos, w obliczu którego na dobrą sprawę trudno identyfikować się z bohaterami, samodzielnie szukać odpowiedzi na wszechobecne tu zagadki, podstępy, niejasności itd. Stąd początkowy entuzjazm zamienia się w tzw. projekcję „odbieraną na chłodno”, a wielowątkowość okazuje się być jedynie zasłoną dymną, czymś co ukrywa przed nami brak logiki w budowie scenariusza. Boyle najwyraźniej pozazdrościł twórcom „Incepcji”. Chciał kina, w którym sny mieszają się z rzeczywistością, sugestie ze wspomnieniami. I fajnie, ale w takiej sytuacji fabułę trzeba poprowadzić z chirurgiczną wręcz precyzją, kolejne elementy układanki muszą do siebie bezbłędnie pasować. A tak się w „Transie” niestety nie dzieje.
Oczywiście: Boyle w słabszej formie to nadal twórca dużego formatu. Taki, który bez trudu wyprzedza 2/3 konkurencji, ale… w ostatnich latach autor „Trainspotting” uraczył nas serią prawdziwych strzałów w dziesiątkę. Na kolejne będziemy musieli jeszcze poczekać. Bo tym razem, cóż począć: jest dobrze, ale bywało lepiej. O wiele lepiej.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze