"Śmierć w klasztorze", Adrianna Ewa Stawska
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuTym, co pozostaje kluczowe dla literatury popularnej, a zwłaszcza dla kryminału, jest lekkość, pewien rodzaj polotu wyrażający się niekoniecznie w językowej wirtuozerii, ale sprawnym, energetycznym snuciu opowieści. Tu tego niestety zabrakło, historia ciągnie się niemiłosiernie, przez podobne do siebie akapity.
Pamiętam, że kiedy Znak zaczynał firmować bardziej komercyjne tytuły pod nazwą Otwarte, ludzie, którzy niby o literaturze mają pojęcie, łapali się za głowy, pukali w czoło i rozpowiadali po sieci, jak bardzo to się nie uda, z zamiłowaniem przekręcając nazwę w lubieżny sposób. No i wyszło jak zwykle, bo Otwarte, przynajmniej momentami, robi w sensownym literackim popie (casus fajnej „Bestii” Marka Świerczka) i aż chciałoby się napisać parę ciepłych słów o „Śmierci w klasztorze” Adrianny Ewy Stawskiej. Niestety, nie da rady. Jak to mówią pod Krakowem – zrób mi z sosny palisander.
Nie chodzi nawet o to, że wszyscy hurtem piszą kryminały, wykonując czasem niemałe literackie wolty (żeby wspomnieć poetę Świetlickiego i znanego z utworów fantastycznych Konrada Lewandowskiego), ale o bolesną banalność bijającą z każdej niemal strony. Każdemu autorowi wolno jednak przynudzać, podobnie jak czytelnik może podarować sobie czytanie, w wypadku Stawskiej mamy jednak do czynienia z czymś gorszym, a mianowicie marnowaniem sensownego potencjału.
Ogromna szansa tej książki leży w scenerii, która wydaje się cudnym samograjem – mamy dawny erem przerobiony na hotel, do tego w pobliżu chlupocze jezioro Wigry pełne tajemnic, a do tego chłodne. Erem ma historię sięgającą panowania Jana Kazimierza i aż zaprasza do pogrania tajemnicami przeszłości. Jest też przypadkowy bohater, właściwie bohaterka, czyli policjantka Ewa, która na trupa natrafi nawet w wakacje, oraz gęste tło ludzkie, gdzie każdy miał powód, by pomóc denatowi w przeprowadzce na tamten świat. Cała intryga biegnie jednak w sposób tyleż standardowy, co przewidywalny, rozkładając się na rozmowy z podejrzanymi, przecinane raz na jakiś czas kolejnym trupem. Mamy również obowiązkowy wątek osobisty – życie prywatne naszej policjantki nie należy akurat do najbardziej udanych. Zadania są więc dwa. Rozwiązać zagadkę morderstwa i problemy w życiu.
Tym samym Adrianna Stawska dołącza do grupy autorów pod względem językowym bliźniaczo podobnych. Złoszczą też dialogi pozbawione życia, zwłaszcza w swoich „męskich” partiach. Stawska umie sprawnie streścić procedury policyjne, zeznania kolejnych podejrzanych czy kolejne historyki o tym, jak zimne jest jezioro Wigry, ale okazuje się zupełnie bezradna, gdy trzeba wyrazić najprostsze emocje, jakby nie wierzyła we własną książkę i jej bohaterów.
Gdyby jeszcze „Śmierć w klasztorze” była książką rozpaczliwie złą (Ha! Albo świetną), to można by coś z tej lektury uszczknąć — choćby niemiłe wspomnienie — albo czytać przy ludziach najbardziej nieudolne fragmenty. Niestety, książka nie udała się w najgorszy z możliwych sposobów – jest banalna i nijaka aż do szaleństwa. Być może to jakaś moja ułomność, ktoś inny się pozachwyca; czytałem sobie niespiesznie w sytuacji kawiarnianej i zapomniałem niemal wszystko w drodze do domu.
Szczerze i z sympatią kibicuję wydawnictwu Otwartemu, bo ciągle brak w Polsce dobrej literatury popowej, pociągowej, słowem, sensownej rozrywki – nazwijcie to, jak chcecie. Po kilku sympatycznych książkach „Śmierć w klasztorze” można uznać za wypadek przy pracy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze