„Ki”, Leszek Dawid
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNajgłośniejszy debiut tegorocznego festiwalu w Gdyni. Kino społeczne. Wiele tu ironii, dostaje się niedojrzałym trzydziestolatkom, naszpikowanej absurdami pomocy społecznej, warszawskiemu środowisku artystycznemu, ludziom, którzy godzą się na narzucone im role. Cały film kradnie dla siebie Gąsiorowska (najlepsza główna rola kobieca). Reżyser nie podsuwa gotowych wniosków, stawia na dialog, wierzy w inteligencję widza. Narrację prowadzi lekko, naturalnie i sprawnie. Wykreowany przez niego świat wydaje się prawdziwy. Świetne zdjęcia nieupiększonej Warszawy.
Najgłośniejszy debiut tegorocznego festiwalu w Gdyni. Debiut jedynie fabularny, bo Leszek Dawid to wielokrotnie nagradzany dokumentalista (m.in. Bar na Victorii). Czuć wyniesione z tego gatunku doświadczenia: Dawid bardziej niż na historii, koncentruje się na postaci. To właściwie filmowy portret 25. letniej Kingi (Gąsiorowska), mamy rozkosznego dwulatka, Pio (Malecki). Ki kocha Pio, ale już po kilku scenach możemy się zorientować, że była to klasyczna wpadka. Bo Ki nigdy nie zrezygnowałaby z Pio, ale nie zamierza też rezygnować z siebie. Chce żyć barwnie, intensywnie, ciekawie. Bawić się, pić, tańczyć, realizować swoje pomysły, poznawać ludzi, próbować nowych rzeczy. I tutaj Pio jawi się sporym ograniczeniem. Ki przerzuca obowiązki wychowawcze dosłownie na każdego: znajomych, przyjaciół, przypadkowo napotkane osoby. Z ogromnym wdziękiem, niespożytą energią, swoistym ADHD wkrada się w łaski ludzi, by korzystać z ich pomocy (pożyczać pieniądze, pomieszkiwać, zostawiać dziecko pod opieką itd.). Z początku jakoś to działa (Ki jest naprawdę przeurocza), ale z czasem towarzyszący jej permanentny chaos staje się dla przyjaciół zbyt dużym obciążeniem.
Ki to efektowny melanż gatunkowy, ale najbliżej mu do kina społecznego. A ono w polskim wydaniu oznacza zwykle tekturową publicystykę, przesadzoną traumę, oskarżycielską tezę. Na szczęście Dawid nie podsuwa gotowych wniosków, stawia na dialog, wierzy w inteligencję widza. Narrację prowadzi lekko, naturalnie i sprawnie. Czuć w niej indywidualny rys, ale też pewne zapożyczenia od naszych południowych sąsiadów. Bo wiele tu ironii, dostaje się m.in. niedojrzałym trzydziestolatkom, naszpikowanej absurdami pomocy społecznej, ludziom, którzy (a to już bardzo polskie) godzą się na narzucone im role. Przepyszna jest też kpina z warszawskiego środowiska artystycznego. Ale Dawid żartuje subtelnie. Czuć, że kocha i rozumie swoich bohaterów. Nie ocenia ich, raczej usprawiedliwia. W dodatku, w przeciwieństwie do wspomnianych Czechów nie popada we wszechobecną zgrywę, mówi serio. Nie pozwala się (ani swojego filmu) zaszufladkować. I dlatego wykreowany przez niego świat (zdefiniowany przez ludzi, nie np. miejsce czy system) wydaje się tak bardzo prawdziwy. A to w naszym kinie zdarza się naprawdę rzadko.
Podobnie jak solidna realizacja, której Ki nie sposób odmówić. Brawa należą się scenarzyście (dawno nie słyszałem w polskim filmie tak naturalnych dialogów) i operatorowi. Zdjęcia Gutta są przede wszystkim spójne z treścią Ki. Blisko towarzysząca bohaterce kamera świetnie oddaje jej charakter: jej roztrzepanie, ale i energię, charyzmę. W tle mamy jeszcze świetnie (i bez sztucznych upiększeń) sfotografowaną Warszawę. Doskonale radzą sobie aktorzy. Ostatnie tak naturalne na ekranie dziecko widzieliśmy w Sztuczkach. Przyjaciółki Kingi, warszawskie pseudo-artystki nie są przerysowane, oddzielny temat to świetna kreacja Woronowicza (neurotyczny Mikołaj). Ale i tak cały film kradnie dla siebie Gąsiorowska. Gdyńska nagroda za najlepszą główną rolę kobiecą wydaje się w pełni zasłużona. To najlepsza (jak dotąd) kreacja aktorki. Inna sprawa, że Gąsiorowską wyśmienicie obsadzono. Nie zdziwiłbym się, gdyby duet Ferdek-David pisał już z myślą o niej. Co nie oznacza aktorskiego samograju: Gąsiorowska kontroluje swoją ekspresję, nie przesadza. Podobnie jak cały film pozostaje niejednoznaczna. Po Gdyni dużo pisano o antybohaterce, postaci głupiej, nieznośnej, cynicznej. To uproszczenie. Owszem, Kinga jest egoistką, wykorzystuje ludzi. Ale nie robi tego tylko dla wygody. Walczy o zachowanie siebie. I w tym sensie jest to kreacja bez mała pokoleniowa. Bo Kinga obala tak bardzo polski stereotyp nakazujący bezwzględne poświęcenie. A Dawid poprzez tę postać pokazuje nam, współczesnym trzydziestolatkom, jacy jesteśmy. Twórcy starszej daty chętnie krytykują pokolenie, które nie chce cierpieć za miliony, wchodzić w odgórnie zdefiniowane role itd. Dawid tej postawy nie ocenia, ale czuć, że rozumie racje Kingi. Także i tu pozostaje niejednoznaczny, nie stawia tezy, niczego nie chce za wszelką cenę dowieść.
Pozostaje mieć nadzieję, że polscy debiutanci będą brać z niego przykład. Co nie oznacza, że Ki jest arcydziełem. To jedyny mój problem z tym filmem: jest bardzo dobry, ale nie wybitny. Do wybitności odrobinę zabrakło: Dawid i Ferdek przesadnie namnożyli wątki, napisali niebanalne, ale i nazbyt otwarte zakończenie. Po dobiegającym z Gdyni zgiełku liczyłem na talent na miarę Smarzowskiego czy Jakimowskiego. To jeszcze nie ten poziom. Ale jest naprawdę blisko. Ostatecznym sprawdzianem będzie dla Dawida kolejny jego film. Bardzo ryzykowny projekt: Jesteś Bogiem, historia zespołu Paktofonika. Jeżeli Dawid w opowieści o fenomenie (i tragedii) polskiego hip-hopu pozostanie równie niebanalny, dołączy do (tak bardzo wąskiego) grona naprawdę dobrych polskich reżyserów. Trzymam kciuki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze