Scorsese pod płaszczykiem baśni dla dzieci serwuje najbardziej osobisty film od czasów Ostatniego kuszenia Chrystusa. Bo zaczyna się to wszystko od wątku typowo Dickensowskiego: uroczy, osierocony przez rodziców 12-letni dzieciak (tytułowy Hugo, w tej roli Asa Butterfield) próbuje przetrwać na ulicach Paryża lat 30. Mieszka w ukryciu, okrada sprzedawców na lokalnym targu, naprawia zaniedbywane przez wujka pijaka dworcowe zegary (ojciec Hugo był wynalazcą, prawdziwym zegarmistrzem-wizjonerem). Mały bohater ma jedno marzenie: chce naprawić ostatnią pamiątkę po zmarłym ojcu; uszkodzonego metalowego automatona, dziwaczny prototyp robota potrafiącego m.in. pisać. Kłopot w tym, że niezbędne instrukcje odbiera mu (przyłapujący go jednocześnie na kradzieży) tajemniczy kramarz (Ben Kingsley). Z czasem okaże się, że to nikt inny jak Georges Melies, nieco już zapomniany prawdziwy wizjoner pionierskiego okresu kina. Postać jak najbardziej autentyczna; twórca, którego po dziś dzień „mistrzem” nazywają m.in. Terry Gilliam, Tim Burton, Jean Pierre-Jeunet i oczywiście sam Scorsese.
Wątków jest tu oczywiście o wiele więcej. Pierwsza połowa Hugo to właściwie pajęczyna pozornie niezwiązanych ze sobą historii. Scorsese powoli rozkręca narrację, w pierwszej połowie skupia się przede wszystkim na wykreowaniu prawdziwie baśniowego, przypominającego właśnie fantazje Burtona i Gilliama, nastroju. A kiedy widz jest już w pełni oczarowany (o co zaręczam, że nietrudno) autor Taksówkarza mistrzowsko skupia wszystkie wątki wokół zdemaskowanego Melies’a. I tu zaczyna się to co najważniejsze: subtelnie przekazany, ale bezkompromisowy hołd dla najważniejszej muzy Scorsese. Jedyne w swoim rodzaju wyznanie miłości do kina. Scorsese z lubością rekonstruuje legendarne sceny (choćby tę, w której widzowie z krzykiem uciekali sprzed ekranu, na który wjeżdżał rozpędzony pociąg w jednym z pierwszych filmów braci Lumiere). Cytatom zresztą nie ma tu końca, reżyser funduje swoim bohaterom przygody wyjęte wprost z kultowych pozycji tzw. niemego kina. Towarzyszy temu prawdziwe mistrzostwo formalne, każda scena olśniewa tu pomysłowością, przepychem dekoracji, cudownym aktorstwem, wszystko jest fenomenalnie wręcz sfotografowane. Scorsese dając wyraz swojej miłości do X muzy jednocześnie demonstruje nam (czy może przypomina) o jej niezwykłych możliwościach. Bo Hugo to jeden z tych filmów, które ogląda się z przysłowiową „otwartą buzią”. Na miejscu są tu wszelkie truizmy o „zapierających dech w piersiach scenach”, czy „hipnotyzujących ujęciach”. To swoisty powrót starego mistrza do lat dziecięcej wrażliwości. Do czasów, kiedy wszystko było niezwykłe, świeże, magiczne, wyjątkowe. I dlatego właśnie Hugo wzrusza, wypełnia widzów poczuciem specyficznego ciepła, rozrzewnienia, nostalgii. By chwilę później zaskoczyć wyśmienitym żartem, karkołomną akrobacją, zwariowaną pogonią czy bajeczną (lub koszmarną) projekcją snu bohatera. Zwyczajnie: dzieją się tu prawdziwe celuloidowe czary.
W lutym wszystko rozgrywa się w rytmie oscarowej rywalizacji. Scorsese ma aż 11 nominacji. I z całych sił trzymam za niego kciuki. Bo jest Scorsese twórcą wielokrotnie przez konserwatywną Akademię pokrzywdzonym. Kiedy tworzył (choćby te wspomniane na wstępie) arcydzieła, bano się go. Zawistni koledzy po fachu (znamy to choćby z Gdyni) pozwalali mu być jedynie wielkim przegranym kolejnych gal. Kiedy pojawił się lęk, że (z racji wieku) wielkich filmów już nie stworzy, pośpiesznie nagrodzono jeden ze słabszych (Infiltrację). Czy hollywoodzcy decydenci będą potrafili docenić jego powrót do formy? Szczerze mówiąc wątpię: rządzi tu korporacyjna polityka, a Scorsese swoje dostał już w 2007 roku. A szkoda. Bo będąca remake'em nakręconego pierwotnie w Hongkongu Infernal Affairs Infiltracja zwyczajnie nie umywa się do Hugo. Ale to tak to już bywa…