„Magia w blasku księżyca”, Woody Allen
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuJeśli reżysera, mimo podeszłego wieku, wciąż stać na perełki w rodzaju „O północy w Paryżu”, dlaczego mamy mu wybaczać potknięcia takie jak „Magia w blasku księżyca”? Tylko dlatego, że go lubimy? Że i tak miło się to ogląda? Że już się do „wakacyjnych” premier Allena przyzwyczailiśmy? Ja (chociaż fani z pewnością mnie nie posłuchają i nie do końca się zawiodą) odradzam.
Krytycy kochają Woody’ego Allena. Z prostego powodu: recenzowanie kultowego nowojorczyka to tzw. „lekka robota”. Od dawna ustalone jest, jak wypada (i nie wypada) o Allenie pisać. I mało kto ma odwagę ów schemat złamać. Kiedy Allen wypuszcza słabszy film, wygląda to mniej więcej tak: we wstępie przeczytacie o niezwykłej („co roku nowy film!”, „premiera każdego lata!”) aktywności reżysera oraz, „że przy takiej regularności nie sposób uniknąć drobnych wpadek”. Potem krótkie streszczenie, obowiązkowe zachwyty („ach, ci aktorzy”, „ach, ten unikalny, Allenowski klimat!”) i na koniec (żeby nie było): „Allen nawet w słabszej formie i tak jest lepszy niż…”. Znacie? To posłuchajcie.
Tym razem Allen przenosi nas w lata 20. zeszłego wieku. Obserwujemy ówczesną arystokrację w trakcie letniego wypoczynku: zalane słońcem Lazurowe Wybrzeże, ekskluzywne rezydencje, wizyty i rewizyty, miłostki i romanse, gry i zabawy, kolacje i podwieczorki, tańce w jazzowych klubach… i prawdziwy hit bieżącego sezonu, czyli spirytyści, okultyści, wywoływanie duchów, rozmowy ze zmarłymi, czytanie w myślach (wszelkiej maści hochsztaplerzy mieli wtedy prawdziwe używanie). Prym wiedzie modne medium, atrakcyjna Sophie (Emma Stone): bogacze obsypują ją pieniędzmi, ich synowie kochają się w niej i zabiegają o jej rękę. W tym momencie do akcji wkracza główny bohater „Magii”: światowej sławy iluzjonista, zapełniający największe sale magik, wprowadzający przedmioty w stan lewitacji, przepoławiający asystentki, popisujący się (na państwa oczach!) dematerializacją (a więc zniknięciem) choćby i słonia, prawdziwy gwiazdor: Stanley alias Wei Ling Soo (Colin Firth). Sceniczne pseudo zawdzięcza starannej charakteryzacji (stylizuje się na starego, chińskiego mędrca) ale hochsztapler z niego żaden: Stanley to racjonalista, zwolennik nauk ścisłych, programowy cynik: uparcie dowodzi, że magia (a także miłość, dobro, życie pozagrobowe itd.) nie istnieją, a jego „cuda” to jedynie sztuczki. Poza robieniem kariery Stanley ma też (co jest historycznie uzasadnione: podobnej pasji oddawał się m.in. legendarny Houdini) ukochane hobby: z pasją demaskuje fałszywych spirytystów, okultystów, „nadprzyrodzone” media itd. Jego kolejnym celem ma być Sophie.
[Wrzuta]http://kino.wrzuta.pl/film/0Uav6e1FVhi/34_magia_w_blasku_ksiezyca_34_-_oficjalny_polski_zwiastun&autoplay=true[/Wrzuta]
Pamiętamy, że „przy takiej regularności nie sposób uniknąć drobnych wpadek”. I rzeczywiście: „Magia” ma swój wdzięk, ale wpadek jest mnóstwo. Czuć, że obłąkany ADHD Allen scenariusz napisał „na kolanie”, że nie chciało mu się solidnie zarysować realiów, należycie wprowadzić nas w intrygę itd. Już w pierwszych scenach widzimy i słyszymy (a jest to rozwiązanie amatorskie) tzw. dialogi opisowe. A więc panowie siadają przy kawie i (udając „naturalną” rozmowę) bez mała objaśniają nam, o czym film będzie, co się w nim wydarzy, do jakich wniosków dojdziemy. Gro scen razi teatralną (a nie jest to np. ekranizacja broadway’owskiego hitu) sztucznością: aktorzy nerwowo drepcą dbając, by zmieścić się w kadrze. Kadry z kolei skomponowane są cokolwiek banalnie (a w każdym razie „na szybko”). Owszem, Allen to Allen: budowane latami know-how przynosi efekty. I tak, od ponad dekady (wyobraźcie sobie „Blue Jasmine” bez Cate Blanchett!) filmy nowojorczyka de facto „robią” aktorzy. Tu jest podobnie: Colin Firth daje z siebie wszystko. Ostatnio oglądaliśmy go w „poważnych” rolach, tym razem Firth przypomina o swoim (niemałym!) talencie komediowym. Stanley rozbraja angielską flegmą, egocentryzmem, pychą i zarozumialstwem, spod których wyziera przestraszony chłopiec spragniony wykpiwanej miłości, Boga, czy choćby i fałszywego, ale jednak dowodu na istnienie nieśmiertelnej duszy. Efekt jest kapitalny. Podobnie czaruje delikatny urok Emmy Stone, przewrotność McBurney’a, arystokratyczny wdzięk Atkins. Co by z tego wyszło bez udziału aktorów z najwyższej półki, wolę nie myśleć.
Pozostało nam jeszcze: „Allen nawet w słabszej formie i tak jest lepszy niż…”. Ano jest. Nie brakuje tu „Allenowskiego wdzięku”, o aktorach wspominałem. Spoza masy zapychaczy wyzierają niekiedy naprawdę przezabawne żarty, sceny i dialogi. Pomimo wszystkich słabości ogląda się to z przyjemnością. Odprężamy się, chichocząc poprawiamy sobie nastrój. To kino (by wytknąć pozostałe „wpadki”) na poziomie „Zakochanych w Rzymie”, czy „Snu Kasandry”. Czyli Allen widza (wybaczcie kolokwializm) olewa, ale robi to z klasą. Ja sugerowałbym odwdzięczyć mu się tym samym: zagłosować (czy w tym wypadku nie zagłosować) nogami, a więc nie kupować biletów do kina. Bo jeśli reżysera, mimo podeszłego wieku, wciąż stać na perełki w rodzaju „O północy w Paryżu”, czy „Co nas kręci, co nas podnieca”, dlaczego mamy mu (w dodatku: coraz częściej) wybaczać potknięcia takie jak „Magia w blasku księżyca”? Tylko dlatego, że go lubimy? Że (jak wspominałem) i tak miło się to ogląda? Że już się do „wakacyjnych” premier Allena przyzwyczailiśmy? No właśnie: jednak lubimy, jednak „miło”, jednak „z przyjemnością”. Nie przeczę: wybór jest trudny. Ja (chociaż fani z pewnością mnie nie posłuchają i nie do końca się zawiodą) odradzam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze