„Drugie oblicze”, Derek Cianfrance
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuCianfrance nad wyraz pomysłowo łączy dwa główne wątki. A całą opowieść efektownie stylizuje. Niepokojąca muzyka Mike’a Pattona, czasem prześwietlone, kiedy indziej koloryzowane filtrami, ziarniste kadry. Do tego klimatyczne zbliżenia, umiejętne budowanie nastroju. Warto obejrzeć.
Gosling i Cianfrance. Współpracowali już przy okazji „Blue Valentine”. Obsypany nagrodami film był dla obu przepustką do światowej sławy. Gosling stał się gwiazdą pierwszej wielkości, Cianfrance reżyserem, na którego kolejny obraz czekał cały filmowy świat. Stąd przez pierwszą godzinę „Drugiego oblicza” nie potrafiłem opędzić się od pytania: dlaczego dwie tak silne indywidualności małpują „Drive” Refna? Małpują zgrabnie i nie bez wprawy, ale po co?
W „Drugie oblicze” wprowadza nas efektowna, ale wtórna historia występującego w cyrku kaskadera o pseudonimie Handsome Luck (Ryan Gosling). Luck spotyka dziewczynę (Eva Mendes), z którą przed rokiem romansował. Szybko orientuje się, kto może być ojcem rocznego synka Rominy. Bez zastanowienia porzuca cyrk, zostaje na miejscu, chce zaopiekować się rodziną. A, że potrzebne mu są do tego pieniądze, a potrafi jedynie brawurowo prowadzić motocykl, za namową kumpla (świetny Ben Mendelsohn) zaczyna napadać na banki. W końcu bez trudu zostawia w tyle każdą pogoń…
A do tego ma szpanerską, skórzaną kurtkę, pamiętający lata 80. t-shirt i rozmarzone spojrzenie. Najłatwiej opisać go przywołując westernowy archetyp bohatera bez przeszłości. Dochodzi tu jeszcze fascynacja prędkością, wymagające wkroczenia na ścieżkę zbrodni poświęcenie dla bezradnej kobiety… Znacie? Zrealizowane jest to rzeczywiście perfekcyjnie, z bezbłędnym wyczuciem estetyki itd., ale smród plagiatu wyczuwamy aż nadto wyraźnie. Na szczęście Cianfrance nie poprzestaje na nieautoryzowanym sequelu „Drive”. Scenariusz „Drugiego oblicza” łączy ze sobą trzy historie. Luck jest bohaterem pierwszej, druga opowiada o awansującym na stanowisko prokuratora generalnego policjancie, Avery’m Cross’ie (Bradley Cooper). Tu zobaczymy dylematy, traumy, korupcję, zakulisowe gry. Jest i trzecia historia, ale owego „15 lat później” zdradzić mi już naprawdę nie wolno.
Cianfrance nad wyraz pomysłowo łączy poszczególne wątki. A całą opowieść efektownie stylizuje. Niepokojąca muzyka Mike’a Pattona, czasem prześwietlone, kiedy indziej koloryzowane filtrami, ziarniste kadry. Do tego klimatyczne zbliżenia: umiejętności budowania nastroju odmówić mu naprawdę nie sposób. Ale to tylko wstęp. Kiedy na ekranie pojawia się Cooper (pierwsza naprawdę udana rola nie lubianego dotąd przeze mnie, znanego m.in. z „Polowania na druhny”, czy „Kac Vegas” aktora), Cianfrance porzuca wymuskaną oprawę, w większym stopniu koncentruje się na treści. Dostajemy alegoryczną przypowieść o sile konsekwencji, nierozwikłanych dylematach, odżywających grzechach sprzed lat. Bywa to niepokojące, sugestywne, wprowadza dialog z widzem, bo też narzuca mu autentyczny dyskomfort. Przez kolejną godzinę (czy może 45 minut) jest naprawdę dobrze. Później coraz mocniej widzimy dziury w misternej konstrukcji „Drugiego oblicza”. Psychologia z górnej półki bywa przełamana zwykłym banałem, co po niektóre wnioski wydają się (najdelikatniej mówiąc) wysilone…
Co nie znaczy, że film jest zły. Przeciwnie: przez większą część projekcji robi duże wrażenie, z pewnością warto go obejrzeć. Ale wisi też nad nim widmo niespełnionych nadziei. Jak wspominałem: po sukcesie „Blue Valentine” Cianfrance musiał zmierzyć się z naprawdę dużymi oczekiwaniami. I poszedł tym tropem: celował w arcydzieło. Wyraźnie pozazdrościł (moim zdaniem artystycznie słabszemu) Refn’owi, też chciał mieć na koncie tzw. film kultowy. Tę (dodajmy: niespełnioną) ambicję (by nie rzec pretensję) niestety czuć. W finale „Drugie oblicze” trąci banałem, ponadto (by upchnąć całość refleksji reżysera) trwa stanowczo zbyt długo. I dlatego na dzieło życia Cianfrance’a przyjdzie nam jeszcze poczekać. Ale, powtórzę: obejrzeć i tak warto.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze