Niewielu jest aktorów, których udział właściwie gwarantuje, że oglądać będziemy kino z najwyższej półki. Za takich uważałem i Seana Penna, i Naomi Watts. Stąd zaskoczenie, bo Doug Liman (Mr. & Mrs. Smith, Tożsamość Bourne’a) zrealizował owszem, przyzwoite, ale niczym nie wyróżniające się kino gatunkowe. Amerykanie lubią historie, w których samotny Don Kichote walczy ze skorumpowanym systemem biurokracji, lubią poznać jego problemy rodzinne, lubią, by w tle pobrzmiewał nastrój solidnego thrillera. I tak Liman próbuje połączyć wszystkie te wątki. Z początku poznajemy realia działania CIA i już tutaj pojawiają się pierwsze wątpliwości. Kulisy całej sprawy uproszczono tak, by były czytelne dla każdego, co z kolei podważa ich wiarygodność. W dodatku film kończy się tam, gdzie na dobrą sprawę powinien się zaczynać. Bo można było stworzyć wiarygodny obraz walki Wilsona i Plame o zachowanie dobrego imienia i ujawnienie prawdy, ale rekonstrukcja tajnych (i stosunkowo niedawnych) działań CIA… gdyby była wiarygodna, scenarzysta trafiłby za kratki.
Liman próbuje zrównoważyć braki sztucznie podbijając napięcie. Po czym wchodzi w opis realiów przechodzącego kryzys związku. Te ostatnie są tu bodaj najciekawsze, ale poświęcono im też najmniej miejsca. Bo lada chwila do głosu dochodzi napuszona i sztuczna gloryfikacja amerykańskiej demokracji. W ten sposób Liman próbuje z jednej strony wpisać się we wciąż modny, chociaż coraz mniej aktualny nurt krytyki Busha. Z drugiej nie potrafi oderwać się od patriotycznych schematów. Na deser zostawia widzowi lęk o losy głównych bohaterów, co z europejskiej perspektywy wypada co najmniej groteskowo. Wilson miał swój brytyjski odpowiednik: profesor, który ujawnił, że rządy Blaira były świadome braku broni atomowej w arsenale Saddama dzień po opublikowaniu swoich rewelacji zginął w wypadku samochodowym. Nie inaczej załatwiano takie sprawy w rodzimych realiach. Liman chce jednocześnie demaskować katastrofalne w skutkach przekłamania ekipy Busha i śpiewać pieśń na cześć jankeskiej wolności, która zawsze pozostawia jednostce swobodę wypowiedzi itd. Klei się ten dwugłos cokolwiek dziwacznie i ze szkodą dla widza.
Na pociechę zostaje jak zawsze cudowne aktorstwo Penna i Watts. Pomimo topornego scenariusza oboje grają koncertowo, oboje tworzą pełnokrwiste postaci. Wilson z pozostającego w tle dynamicznej żony profesora przeistacza się w zacietrzewionego działacza, Plame godzi się z utratą szansy na realizacje marzeń (jej kariera agentki jest skończona). Ogląda się ich wyśmienicie, ale z pobrzmiewającą w tle refleksją: szkoda tak wielkich talentów na produkcje w rodzaju Fair Game.