„Wielki Liberace”, Steven Soderbergh
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuOd kilku lat każdy film Soderbergha zapowiadany jest jako ostatni w jego karierze. Tym razem ponoć „naprawdę”. I nie byłoby to złe rozwiązanie: „Liberace” ma swoje wady, ale na tle powierzchownej „Ściganej”, patetycznego „Contagion” czy zwyczajnie nieudanego „Che” wypada naprawdę dobrze.
Od kilku lat każdy film Soderbergha zapowiadany jest jako ostatni w jego karierze. Tym razem ponoć „naprawdę”. I nie byłoby to złe rozwiązanie: „Liberace” ma swoje wady, ale na tle powierzchownej „Ściganej”, patetycznego „Contagion” czy zwyczajnie nieudanego „Che” wypada naprawdę dobrze.
Soderbergh opowiada historię Władzia Valentina Liberace (Michael Douglas): pianisty rewiowego, króla Las Vegas, najlepiej zarabiającego amerykańskiego showmena lat 70. i 80. Wytrwale ukrywającego swoją orientację (uwielbiały go emerytki i gospodynie domowe) homoseksualisty, bajecznie bogatego („wszyscy chcą mnie wykorzystać”) paranoika. I przede wszystkim: ikony estradowego kiczu. Osią scenariusza jest opowieść o zawiązku Liberace z młodszym o blisko 40. lat Scottem Thorsonem (Matt Damon).
Znany z politycznego (i społecznego) zaangażowania Soderbergh miał tu materiał na film prawdziwie kontrowersyjny. Odrzucony przez Liberace Thorson skończył jako uzależniona od narkotyków ofiara operacji plastycznych (prawdziwy Scott wciąż odsiaduje wyrok za włamania i kradzieże). Umierający na AIDS Liberace symulował chorobę serca pozywając (wszystkie procesy zresztą wygrywał) kolejne gazety piszące o jego prawdziwej orientacji itd. Ale żegnający się z kinem mistrz (przypomnijmy: autor m.in. „Traffic”, „Erin Brokovich”, „Oceans Eleven”, czy „Seksu, kłamstw i kaset video) wykorzystuje biografię Thorsona, by opowiedzieć własną historię. O miłości toksycznej, ale totalnej. O realizowaniu marzeń za wszelką cenę, o regułach rządzących prawdziwym show. Soderbergh przyjmuje konwencję (świadomie) kiczowatej, sentymentalnej ballady. Wygładza niuanse, chwilami popada w melodramat, ale serwuje nam prawdziwe widowisko. Wysadzane szlachetnymi kamieniami barokowe kreacje Liberace; występy, w trakcie których gwiazdor wjeżdża na scenę limuzyną, a nawet lata, unosi się w powietrzu. Jego porażające przepychem, chociaż nieznośnie kiczowate rezydencje… choreografie, wnętrza, kostiumy naprawdę zapierają dech w piersiach. W dodatku jest to wszystko świetnie sfotografowane, kapitalnie zmontowane i brawurowo zagrane. Douglas (w rzeczywistości przyznający się do uzależnienia od seksu heteroseksualny macho) jako zniewieściały homoseksualista jest przezabawny, ale też wzruszający: balansuje na granicy parodii, ale nigdy jej nie przekracza. Niewiele ustępuje mu również szarżujący Damon, poza tym mamy całą galerię wyciągniętych z lamusa przebrzmiałych gwiazd: Rob Lowe (chirurg plastyczny), Dan Aykord (cyniczny menedżer), Debbie Reynolds (gwiazda „Deszczowej piosenki”, tu jako matka Liberace). Wszyscy radzą sobie naprawdę znakomicie. A całość, chociaż można zarzucać Soderberghowi wspomniane uproszczenia, ogląda się naprawdę świetnie.
To także swoisty znak czasu. „Wielkiego Liberace” wyprodukowała odpowiedzialna za obecną modę na ambitne seriale telewizja HBO. Po sukcesach na małym ekranie (m.in. 11 nagród Emmy) „Liberace” trafił do normalnej, kinowej dystrybucji. W Cannes był jednym z faworytów w konkursie głównym, a Soderbergh… niby zarzeka się, że kończy z kinem, ale wspomina też, że chętnie zrealizowałby serial. Co w sumie nie dziwi: zrobili to przed nim m.in. Scorsese, Fincher czy Van Sant.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze