„Wielka szóstka” Don Hall, Chris Williams
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuAnimacja budzi sympatię, nie nudzi ani przez chwilę, w USA jest już wielkim przebojem. Czy przeskoczy „Krainę lodu”?
Renesans popularności filmów o super bohaterach zawdzięczamy Disney’owi („Avengers”, „Iron Man”, „Thor”). Tyle, że dotąd Disney’owskie były główne pieniądze: wspomniane obrazy kierowano do dorosłego (czy co najmniej nastoletniego) odbiorcy. Konieczność zmierzenia się z gigantycznym sukcesem oscarowej „Krainy lodu” zaowocowała pierwszą „realną” współpracą obu gigantów: „Big Hero 6” to oparta na mniej znanym komiksie Marvela animacja dla najmłodszych.
Poznajemy dwóch przedwcześnie osieroconych braci. Starszy (Tadashi) to odnoszący sukcesy student eksperymentalnego wydziału politechniki, młodszy (Hiro) samorodny geniusz komputerowy. I prawdziwe utrapienie dla opiekującej się obydwoma chłopcami ciotki: Hiro (a konkretnie jego, sklecone z tego co „pod ręką”, roboty) bierze udział w nielegalnych walkach, zarabia mnóstwo pieniędzy, ale raz po raz popada w konflikt z prawem. Przełomem będzie wizyta w instytucie Tadashiego: zgraja ekscentrycznych nerdów konstruuje tu maszyny wykraczające poza granice ludzkiej wyobraźni. Hiro chce być częścią zespołu. Mimo młodego wieku, dzięki rewolucyjnemu projektowi zdaje egzaminy i zostaje przyjęty. Chwilę później wydarza się tragedia: tajemniczy (i do pewnego momentu anonimowy) czarny charakter atakuje miasto. W eksplozji giną Tadashi i ukochany przez obu chłopców profesor Callaghan. Hiro postanawia dopaść sprawcę. Dołączają do niego przyjaciele Tadashiego i będący jego najważniejszym wynalazkiem robot Baymax: tak rodzi się tytułowa wielka szóstka.
W „Big Hero 6” olśniewa przede wszystkim warstwa wizualna. Wrażenie robi już sama sceneria: fantastyczne miasto San Fransokyo. Jak nietrudno się domyśleć to ciekawa synteza San Francisco (monumentalne mosty) i Tokyo (drapacze chmur, liczne akcenty orientalne). Przypomina to nieco „Łowcę Androidów”, ale przekłada się też na estetykę filmu: z jednej strony typowo amerykańska bajka o super bohaterach, z drugiej japońskie: kult techniki, wszechobecne roboty, wyraźne nawiązania do anime i mangi. Dalej jest przede wszystkim efektownie: film ma zabójcze tempo, obezwładniający rytm i cała masę wizualnych niespodzianek. Nasi świeżo upieczeni super bohaterowie, wykorzystując gadżety własnego pomysłu biorą udział w szaleńczych pościgach, olśniewających podniebnych pojedynkach, a nawet podróżują (teleportacja) pomiędzy równoległymi światami. Powstaje kolorowy kalejdoskop, który (cóż poradzę: skutecznie) przysłania słabsze strony „Big Hero 6”.
A tych ostatnich jest całkiem sporo. Po kilkunastu latach złotej ery amerykańskiej animacji trudno zaproponować coś naprawdę świeżego. „Wielka szóstka” karmi się widzianymi po wielokroć motywami, jest w gruncie rzeczy przewidywalna i schematyczna. W drugiej (tej bardziej „wojowniczej”) połowie akcja staje się też dość chaotyczna: nie do końca wiadomo o co chodzi, motywy postępowania bohaterów bywają cokolwiek niejasne. Twórcy symulują „niegrzeczne” rozwiązania: zadziwiająco dużo tu (jak na Disneya) śmierci, autentycznej traumy po stracie bliskiej osoby. Tyle, że dużo odważniej ograł to już Pixar (choćby w „Odlocie”). Jedyna prawdziwa nowość to bohaterowie: w miejsce książąt i księżniczek pojawia się kolorowa zgraja nerdów i geeków: wyposażonych w laptopy i lutownice czcicieli Jobsa czy Zuckerberga. Ale i tak brakuje wyrazistych postaci: Hiro jest sympatyczny, ale jego towarzysze… zapominamy o nich pięć minut po wyjściu z kina. Twórcy i na to znaleźli sposób: cudownego robota Baymaxa. To teoretycznie typowo Disney’owski „towarzysz-zwierzak-maskotka”. Ale nie (do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić) sypiący dowcipami stwór z ADHD, a obezwładniający „słodziak”. Wielki, niezgrabny, wyglądający niczym gigantyczny balonik (i cudownie zdubbingowany przez Zbigniewa Zamachowskiego) robot medyczny, który przede wszystkim kocha ludzi. Nie mam wątpliwości, że pokochają go i widzowie.
I w ten sposób twórcy osiągają swój cel. Teoretycznie słabsza (konkurencja w ostatnich latach jest ogromna) animacja budzi sympatię, nie nudzi ani przez chwilę, w USA jest już wielkim przebojem. Czy przeskoczy „Krainę lodu”? Tego nie wiem, ale nie chodzi tu o wyścig a o uzupełnienie (Disney najwięcej zarabia na towarzyszących filmom gadżetach, maskotkach itd.) oferty: „Wielka szóstka” to „Frozen” dla chłopców. Cóż dodać? Że dzieciaki na pokazie były naprawdę zachwycone. I, że sam, mimo ponad trzydziestu wiosen na karku, chętnie zaopatrzyłbym się w pluszowego Baymaxa.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze