Jakiś czas temu dało się zaobserwować starszych ludzi pojękujących cichutko: komuno wróć. Rzeczywiście, zdołała powrócić, lecz w formie retro. W każdym większym mieście można natrafić na hotel utrzymany w klimatach Polski Ludowej (minus bar na dole), na księgarskich półkach zalegają kolorowe książki z reprodukcjami plakatów, zdjęciami małych fiatów oraz Jaruzela z Breżniewem. Można też pójść na koncert Kombi, a ostatnio nawet zaczęto wznawiać klasykę milicyjnego kryminału. W tym zalewie łatwo coś przegapić i byłoby dobrze, gdyby Marek Przybylik nie został jednak przegapiony.
Tytuł nie zwodzi – dostajemy opatrzone osobistym komentarzem reportaże ze świata warszawskich bazarów, a autor wręcz zasypuje nas konkretami. Dowiadujemy się kiedy i o ile zdrożało mięso, poznajemy przelicznik pomiędzy jajkiem kurzym a biletem tramwajowym (i to w różnych latach), ceny wódki spod stołu i jej walory smakowe, wreszcie, pikantne szczegóły handlu świerszczykami, tytuły filmów dla dorosłych na kasetach wideo i to w czasach gdy nikomu nie śniła się internetowa pornografia. Świat dzieci ubarwiały demoralizujące zabawki w rodzaju plastykowej ruletki lub wyścigów konnych, podczas gdy dorośli oglądali niemieckie erotyki.
W tle: masa szczegółów. Wspomnienie o Dniu Nafciarza (było coś takiego), kwiatowe szaleństwo z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet, dziś tak niesłusznie marginalizowanego, wspomnienia wielkich wydarzeń w rodzaju przyjazdu aktorki z serialu Powrót do Edenu. Niedawny szał na Madonnę to przy tym małe piwo. Intencją autora było, jak się zdaje, skomentowanie rzeczywistości dostępnej każdemu. Po ponad dwudziestu latach te teksty rozpalają wyobraźnię, budując wrażenie cudacznego świata, czegoś pomiędzy wspomnieniem z dzieciństwa a sennym koszmarem.
Skoro przy koszmarności. Przybylik ujawnia się jako bystry tropiciel absurdów Polski Ludowej (ze sławetną godziną trzynastą na czele, przed którą sprzedaż alkoholu była zakazana), proponując łagodny humor, wypowiadając to co każdy wówczas myślał. Ale czasem opisuje historię straszną i niewiarygodną zarazem, jakby wyniesioną z równoległego świata, gdzie wszystko stoi na głowie. Na przykład. Dwóch facetów dogadało się, zrobili zrzutę, kupili śledzie, beczki do tych śledzi, zasolili, zawieźli do Warszawy i tam sprzedawali wygłodniałemu narodowi. Efekt? Dwa lata pudła za spekulację plus ogromna grzywna. Z perspektywy naszego, spokojnego kapitalizmu sprawa brzmi niewiarygodnie. Niestety. Ci faceci naprawdę poszli siedzieć.
I tak wysoką wartość książki podnosi jeszcze słowniczek na jej końcu, krótki, mięsisty, gdzie, jak w całym Dniu targowym humor zderza się z grozą.