„Dystrykt 9”, Neil Blomkamp
DOROTA SMELA • dawno temuFilm zaskakuje, miesza w głowie i w sercu. Emocjonalny nastrój faluje, ze strasznego przechodząc w zabawny, groteskowy i znów przykry, by nagle wybuchnąć adrenaliną. Ale nawet w sekwencjach czystej akcji widz nie może uwolnić się od balastu moralnego niepokoju. Ten film nie jest kolejnym pustym widowiskiem, w którym trzy kulawe dialogi mają być usprawiedliwieniem dla feerii efektów specjalnych. To eksperyment socjologiczny, demaskatorskie i wizjonerskie kino, które pozwala poczuć, jak to jest być nie z tej Ziemi.
Ostatni raz film SF wstrząsnął mną do głębi chyba jeszcze w latach 80. Pamiętam, kiedy ojciec zabrał mnie na sequel Obcego. Nieco później na kolana rzucił mnie Łowca androidów i wielowarstwowy film Brazil. Przez lata czekałam i nic, kino fantastyczno-naukowe albo mnie frustrowało, albo co najwyżej bawiło.
Aż do dziś. Po latach przyswajania banałów o intergalaktycznej inwazji Dystrykt 9 zaskakuje, wybija z przyzwyczajeń percepcyjnych, miesza w głowie i w sercu.
Opowiedziana tu historia scena po scenie kpi sobie z gatunkowych klisz, które doprowadziły te fabuły o kosmitach do skrajnego wycieńczenia i zadyszki. Zupełnie jak Obcych, którzy w omawianym tu filmie przybywają na Ziemię. Ich wielki statek zawisa nad Johannesburgiem, ignorując metropolie USA. I wisi tam przez trzy miesiące bez ruchu. W końcu władze decydują się wysłać ekipę, która spenetruje pojazd. W środku piloci zastają setki tysięcy wycieńczonych, umorusanych własnymi nieczystościami istot, które są na skraju śmierci. Po udzieleniu im pierwszej pomocy rząd RPA umieszcza gości na ogrodzonym terenie w obrębie miasta, gdzie przez 20 lat powstaje olbrzymi slums. Jego rezydenci mają czułki i segmenty (nie bez kozery określa się ich mianem Krewetek). Ich fizjologia pełna jest brunatnych mazi.
Jedzą kocią karmę, buszują po śmietnikach, zdają się tępi i agresywni. Ludzie z Johannesburga nie chcą ich u siebie. Rząd powierza zatem międzynarodowej organizacji eksmisję niechcianych do obozu na pustkowiu. Bezduszny urzędnik Wikus, który w wolnym czasie lubi uśmiercać embriony Krewetek, udaje się do slumsu, by dopełnić biurokratycznych formalności. Tu jednak zdarza się niemiły wypadek, w którego efekcie nękający stanie się nękanym i będzie wreszcie zmuszony bliżej poznać istoty, którymi gardził.
Z tej społecznie uwrażliwionej fabuły, która w dodatku filmowana jest w poetyce mockumentary, gęsto przetykana wywiadami i zdjęciami z kamer przemysłowych, Dystrykt 9 będzie skręcał w wielu kierunkach. Debiutujący reżyser Neil Blomkamp (któremu pomaga Peter Jackson) sprawnie porusza się we wszystkich niemal gatunkach i estetykach, posiada też niemałą erudycję kinową i potrafi opowiadać przy pomocy cytatów. Z początku skojarzenia są jednoznaczne: to Miasto Boga w stolicy apartheidu, myślimy. A potem znajdujemy tu jeszcze Muchę, Facetów w czerni, a nawet E.T. i Transformers, by wreszcie dać sobie spokój z tropieniem referencji; wymieszano tu bowiem wszystko.
Komizm i dramat z socjopolitycznym komentarzem na temat ludzkich społeczeństw XXI wieku. Gdzieś w drugim, mniej uchwytnym planie, snuje się też wykład na temat kryzysu narracji o pozaziemskich cywilizacjach. Oto bowiem Obcy stają się po prostu marginalizowaną mniejszością, w dodatku w Trzecim Świecie, który już i tak jest wysysany przez globalne koncerny. Raz zaklasyfikowani jako nieludzkie tracą legitymację bytów zasługujących na współczucie i szacunek. Widz może na to patrzeć tylko w jeden sposób — z narastającym poczuciem wstydu za przedstawicieli własnego gatunku.
Sposób filmowania, pewne udane skróty polityczne i uniwersalizm metafor działają na sumienie silniej nawet niż historia konkretnego ludobójstwa. Jednocześnie Blomkamp nie przestaje dostarczać nam rozrywki. Emocjonalny nastrój filmu faluje, ze strasznego przechodząc w zabawny, groteskowy i znów przykry, by nagle wybuchnąć adrenaliną. Ale nawet w sekwencjach czystej akcji widz nie może uwolnić się od balastu moralnego niepokoju.
Być może widownia zafiksowana na stronie technicznej, przywiązana do tzw. stylu zerowego narracji, mająca ściśle określone oczekiwania będzie marudzić, że zabrakło scen zbiorowych, albo czepiać się naukowych uogólnień. Trzeba sobie jednak uświadomić, że ten film nie jest kolejnym pustym widowiskiem, w którym trzy kulawe dialogi mają być usprawiedliwieniem dla feerii efektów specjalnych. To eksperyment socjologiczny, demaskatorskie i wizjonerskie zarazem kino, które pozwala nam poczuć, jak to jest być nie z tej Ziemi. To rozgrywający się w popkulturowych dekoracjach proces ludzkości, podczas którego sądzonym pozwala się wyjątkowo pić colę i chrupać popcorn. A także niezwykła, jedyna w swoim rodzaju podróż do granic wyobraźni popkultury.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze