"Dreamgirls", reż. Bill Condon
GRZEGORZ CZYŻ • dawno temuFilm kapitalnie oddaje atmosferę tamtych czasów - narodzin wielkich dyskotek, telewizyjnych show i całej machiny biznesu rozrywkowego. Wszystko, od scenografii po kostiumy i pewną naiwność w rysunku psychologicznym postaci, jest tu strzałem w dziesiątkę, a powtykane gdzieniegdzie aluzje do budzącej się świadomości Afroamerykanów dodają historii nieco głębi. Przede wszystkim jednak Dreamgirls to oszałamiające widowisko, którego akumulatorem jest elektryzująca czarna muzyka.
Popularny broadwayowski musical Dreamgirls sprzed ponad ćwierćwiecza, który przeszedł do historii przede wszystkim dzięki wspaniałym piosenkom Henry'ego Kriegera, Hollywood chciało zekranizować już kilkakrotnie. Jednak mimo całkiem konkretnych przymiarek, do ubiegłego roku sztuka ta się nie udawała. Najpierw główną gwiazdą filmu zamierzano uczynić Whitney Houston, następnie Lauryn Hill. W końcu została nią Beyoncé Knowles — bezsprzecznie najpopularniejsza dziś czarna piosenkarka, która udanie flirtuje z kinem od czasu Austina Powersa i Złotego Członka Jaya Roacha z 2002 roku.
Przyjęcie tej roli świadczy o jej dużej odwadze, ponieważ artystka gra wokalistkę znacznie mniej utalentowaną od swej koleżanki z zespołu, w którą wcieliła się Jennifer Hudson — finalistka amerykańskiej edycji "Idola" sprzed trzech lat, nagrodzona Oscarem za najlepszą kobiecą rolę drugoplanową. Co do debiutu Hudson na dużym ekranie, trzeba przyznać, że to nie tyle świetna kreacja aktorska, ile prawdziwe narodziny wielkiej gwiazdy estrady.
Ale po kolei. Akcja Dreamgirls bierze swój początek w latach 50. Trzy czarne dziewczyny z ubogiej dzielnicy Detroit próbują swoich sił w konkursie dla młodych talentów w słynnym Apollo Theater w nowojorskim Harlemie. The Dreamettes wpadają w oko rzutkiemu menedżerowi muzycznemu Curtisowi Taylorowi (Jamie Foxx), bo są bezsprzecznie najlepsze. Pięć dolców wystarczy, by skorumpować jury i przekreślić marzenia śpiewających dziewcząt, które teraz chętnie przyjmą jakąkolwiek propozycję Curtisa, choćby śpiewanie w chórkach innego piosenkarza r&b. Ambitny menedżer ma bowiem również chrapkę na dość znanego już Jamesa Earla i dzięki dziewczynom powoli wkupuje się w łaski muzyka. Fuksem trafia mu się również utalentowany kompozytor, którym ostatecznie Taylor kupi sobie Earla. Kiedy dziewczęta znów staną się triem, to Deena — najładniejsza z całej trójki - będzie jego frontmanką. Uwiedziona przez Curtisa grubaska z charakterem Effie — największy głos zespołu — będzie musiała wrócić do szeregu. Z czasem, kiedy zespół zaczyna odnosić sukcesy, menedżer — zgrabnie sterując relacjami w tercecie — pozbywa się byłej kochanki, nieświadom jej błogosławionego stanu. Obdarzony niezawodną intuicją handlowca i pozbawiony skrupułów Taylor wyrasta na giganta wśród muzycznych producentów, twórcę wiodącej wytwórni Rainbow Records. Cóż z tego, że dzieje się to kosztem duszy pracujących na niego artystów, których ten przerabia na rzemieślników. Zaczyna się era komercji i muzyka staje się takim samym produktem jak mydło. A kuty na cztery nogi Taylor zadba, by The Dreams — królowe nowego stylu disco — nie przestały się sprzedawać.
Tę bajkę o złym producencie — sutenerze w świecie muzyki — cechują wprawdzie liczne uproszczenia, jest ona jednak dość esencjonalnym i trafnym podsumowaniem amerykańskiego establishmentu muzycznego lat 60. i 70. I mimo że nie padają tu żadne nazwiska, łatwo się domyślić, do kogo nawiązują pierwszoplanowe postaci. The Dreams to oczywiście The Supremes — żeńskie trio, na czele którego stała Diana Ross. James "Thunder" Early to Marvin Gaye, na co wskazuje nie tylko repertuar i głos wokalisty, ale i jakże zgubna dla muzyka słabość do kobiet i narkotyków. Wobec tego główny czarny charakter to Berry Gordy Junior — założyciel słynnej murzyńskiej wytwórni Tamla Motown z Detroit.
Film kapitalnie oddaje atmosferę tamtych czasów — narodzin wielkich dyskotek, telewizyjnych show i całej machiny biznesu rozrywkowego. Wszystko, od scenografii po kostiumy i pewną naiwność w rysunku psychologicznym postaci, jest tu strzałem w dziesiątkę, a powtykane gdzieniegdzie aluzje do budzącej się świadomości Afroamerykanów dodają historii nieco głębi. Przede wszystkim jednak Dreamgirls to oszałamiające widowisko, którego akumulatorem jest elektryzująca czarna muzyka. No i te głosy! Jennifer Hudson i Eddie Murphy zwalają z nóg. Trudno zrozumieć stanowisko Akademii, niegdyś tak hojnej wobec miernego Chicago, która niemal kompletnie zignorowała ten film.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze