"Z głowy", Janusz Głowacki
ANNA GIDYŃSKA • dawno temuJanusz Głowacki nie jest ani wychudzoną modelką, ani starcem z butelką wybielacza. Jest za to błyskotliwym, zabawnym pisarzem, który jakby mimochodem opisał swoje koleje losu, nie wdrapując się na piedestał, nie podkreślając swojej całkowitej nieomylności i nie powołując się na nieistniejące znajomości z wielkimi tego świata.
Przeżywszy życie, wielu ludzi decyduje się spisać wspomnienia, dzieląc się z potencjalnymi czytelnikami swoimi przygodami oraz spostrzeżeniami. Niestety, trochę trudno idzie dyktowanie memuarów na łożu śmierci (o spisywaniu nie wspominając), toteż ludzie biorą się za to zajęcie odpowiednio wcześniej. Czasem prowadzi to do takich absurdów jak fabularyzowana biografia dwudziestoparoletniej modelki, która może w najlepszym przypadku pochwalić się stoma kochankami i tysiącem wciągniętych kresek kokainy (a może odwrotnie). Bywa też, że jakiś starzec u kresu życia spisuje swoją historię, mocno ją wygładzając i wybielając, tworząc coś w rodzaju hagiografii. Na szczęście
Głowacki jest naszym towarem eksportowym – to jeden z tych Polaków, którym się udało w Ameryce i którzy w związku z tym przez jednych są obserwowani z zachwytem, a przez drugich – z zawiścią. Po tej książce jednych i drugich zrobi się jeszcze więcej. O ile bowiem do tej pory mógł być dla wielu tylko tym kolesiem od "Rejsu", bo ani filmy z lat siedemdziesiątych, ani sztuki wystawiane w teatrach nie mieściły się w czyimś zakresie zainteresowań, to plastyczne opisy imprezek, załatwiania sobie fajnych ciuchów, podrywania dziewczyn i bogactwa życia w latach sześćdziesiątych z pewnością przysporzą mu fanów, a nonszalanckie wtręty o sukcesach – wrogów.
Spomiędzy tych cokolwiek bikiniarskich (chociaż Głowacki pewnie nie ucieszyłby się, widząc, że tak go tytułuję) fraz wygląda sylwetka człowieka, który urodził się w niełatwych czasach, dorastał w latach pięknych, ale też wcale niełatwych, podjął trudną decyzję i bohatersko obronił siebie i rodzinę przed upadkiem jaki stał się udziałem wielu ówczesnych gwiazd. Głowacki lansuje się jak może, stając w nonszalanckich pozach, eksploatując do cna swoją urodę upodabniającą go trochę do Jean-Paula Belmondo, a trochę do młodego i niegrubego Marlona Brando. Pewnie potem w domu chichocze, zadowolony, że znów ludzie się na niego nabrali – a może nie powinnam przypisywać mu takiej dozy cynizmu.
Pewne jest jednak, że "Z głowy" to błyskotliwa lektura, bezpretensjonalna i doskonała do czytania, bo nie wymaga robienia notatek na boku ani uprzedniego studiowania historii lat opisywanych. Głowacki pisze zwięźle, trochę może scenariuszowo. Nie bawi się w skomplikowane figury stylistyczne, opisuje swoje myśli i czyny, a nie buduje napięcia obrazami i alegoriami. Każdy rozdział da się przeczytać w parę minut i pojąć na poziomie fabularnym — ale kiedy przeczyta się całą książkę, ma się materiał na rozmyślania. Nie te ponure, o naturze wszechrzeczy i odwiecznym ludzkim cierpieniu, żadne tam "per aspera ad astra". Rozmyśla się o niegłupim facecie, który całe życie dobrze się bawił i robił to, co chciał, a przy tym całkiem dobrze na tym wychodził.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze