"Warszawskie wersety", Michał Sufin
Tytuł debiutanckiej książki 22-letniego Michała Sufina nawiązuje do powieści „Szatańskie wersety” Salmana Rushdiego, jednego z najgłośniejszych pisarzy końca XX wieku, wyklętego przez fundamentalistów islamskich, a podziwianego przez kolegów po fachu. Młody warszawiak wyklęty zapewne przez czytelników nie zostanie, choć wśród swoich kolegów po piórze może zyskać uznanie. Czym zatem chciał zaszokować Sufin? Na pewno niejednego może zgorszyć język pełny wulgaryzmów, którym posługują się bohaterowie. Niemal każde zdanie naszpikowane jest niecenzuralnymi słowami. To nagromadzenie w pewnym momencie przestaje razić, stając się integralną częścią powieści i czytelnik nie zwraca na nie uwagi. Zresztą język ulicy czasami jest znacznie gorszy niż literackie „zabawy” Sufina. Może bulwersować groteskowy sposób kreowania świata, przez który, niczym korowód cyrkowy, przewijają się dzieci porzucone przez matki przy stoisku promocyjnym, kobieta pająk, pokemony i wreszcie kurczaki z ludzką głową pijące piwo. Świat stworzony z absurdalnych elementów, niezwykle dziwaczny i przerysowany. Jednak to za mało, aby zrobić wokół siebie medialny szum, powtórzyć chociażby sukces Masłowskiej.
O czym zatem są „Warszawskie wersety”? Na pewno są na wskroś miejskie. Książka opisuje topografię i atmosferę wielkiego miasta, świat widziany oczami młodego człowieka, w którym bohater czuje się zdezorientowany i zagubiony, i nie nadąża za szybkim tempem życia. Jednak czeka na ukochaną, wyśnioną kobietę, która wybawi go z bezsensownego trwania. Tylko że ona też jest nieokreślona, nie potrafi ostatecznie zdefiniować swojej tożsamości seksualnej. I tak w tym szalonym i nieuporządkowanym świecie bohater żyje z dnia na dzień, bez widocznego celu. Fabularnie nudne.
W porównaniu z wieloma powieściami, które zamiast na półki księgarskie powinny trafić na makulaturę, utwór Michała Sufina okazuje się małym pozytywnym „wersetem” przeznaczonym nie tylko dla warszawiaków.