"Podróż do wnętrza Ziemi 3D", Eric Brevig
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFilm skierowany do najmłodszego widza i do fanów trójwymiarowych projekcji 3D. Słabo prezentuje się scenariusz - schematyczny, całkowicie przewidywalny i dydaktyczny. Brendan Fraser broni tytułu najgorszego aktora świata. Scenografia i efekty specjalne są boleśnie nieprawdziwe, plastikowe i kiczowate. Sztuczny i nieudany dubbing, za to 3D robi ogromne wrażenie. Film ma ciepły, familijny klimat. To podróż w czasy, kiedy filmy dla najmłodszych nie musiały epatować przemocą, okrucieństwem i seksualnością.
Pierwsze rozczarowanie przychodzi natychmiast — nie jest to niestety ekranizacja klasycznej prozy Juliusza Verne'a. A że rozczarowań w Podróży do wnętrza Ziemi jest więcej, wypada na wstępie powiedzieć — to film skierowany przede wszystkim (o ile nie wyłącznie) do najmłodszego widza. I do fanów trójwymiarowych projekcji 3D.
Profesor Trevor Anderson (Fraser) ma w środowisku naukowym opinię wariata i oszołoma — poznajemy go w chwili utraty kolejnych dotacji na badania. Podobną renomą cieszył się zaginiony w niewyjaśnionych okolicznościach brat Trevora — vernianin (tzn. naukowiec traktujący spuściznę Verne'a w sposób dosłowny) Max. Nadchodzą wakacje, Trevor przez kilka dni ma opiekować się Seanem (Hutcherson), synem Maxa. Z początku obaj są niezadowoleni — prof. Anderson dzielnie, ale i nieudolnie próbuje rekompensować chłopcu stratę ojca, zbuntowany Sean najzwyczajniej się nudzi. Wszystko się zmienia, kiedy odnajdują w kufrze Seana odziedziczonym po Maxie zaczytany i pokryty setkami notatek egzemplarz Podróży do wnętrza Ziemi. Z zapisków jasno wynika — Max nie tylko odnalazł opisaną przez Verne'a drogę do podziemnego świata, ale i podążył śladem swego odkrycia. Dla Trevora przygoda jest chlebem powszednim, Sean ma ją w genach — bez chwili zastanowienia wyruszają do Islandii. Tam w towarzystwie pięknej przewodniczki Hannah (Briem) wkraczają w podziemne otchłanie. Dalej wszystko idzie już śladami Verne'a — w szalonym pędzie poprzez kratery, przepaści bez dna, opuszczone szyby bohaterowie napotkają prehistoryczne dinozaury, gigantyczne latające piranie, mięsożerne rośliny, ogniste ptaki itd.
Podróż do wnętrza Ziemi to klasyczny przykład kina, którego recenzenci oficjalnie nienawidzą, ale w skrytości ducha biorą się za nie bardzo chętnie. Dlaczego? Ano dlatego, że bezkarnie, bez ryzyka błędu mogą sobie poużywać. Ostatecznie cóż łatwiejszego od zjadliwej krytyki, cóż przyjemniejszego niż mnożenie ironicznych drwin? Podróż do wnętrza Ziemi nadaje się do tego celu idealnie — nieudane jest tu właściwie wszystko. Brendan Fraser bez trudu broni przynależnego mu od lat tytułu najgorszego aktora świata. Jego kreacja to nie jest nawet poziom telewizyjnego serialu czy opery mydlanej — Fraser gra ze swadą profesjonalnego aktora reklamowego, mistrza od zachwalania chipsów czy innych drażetek. Dysponuje właściwie trzema minami — obojętną, zdziwioną i przestraszoną. Równie słabo prezentuje się scenariusz — boleśnie schematyczny, całkowicie przewidywalny i nieznośnie dydaktyczny. Od pierwszych scen jest jasne — nasza trójka dokona niezwykłego odkrycia, zdobędzie sławę, Trevor wyląduje w ramionach apetycznej przewodniczki, Sean zaakceptuje stratę ojca itd. O dziwo niewiele lepiej prezentują się scenografia i efekty specjalne. Pomimo dużego budżetu wszystko to jest boleśnie nieprawdziwe, plastikowe i kiczowate. Jeżeli dołożyć zdecydowanie sztuczny i nieudany dubbing, pastwić się nad tym obrazem można bez końca.
A mimo tego uczciwość nakazuje przyznać — ogląda się tę bzdurę bezboleśnie. Głównie za sprawą dwóch czynników.
Po pierwsze Podróż do wnętrza Ziemi wskrzesza ducha klasycznego kina familijnego. Takiego, które TVP od zawsze namiętnie emituje w weekendowe (a zwłaszcza świąteczne) przedpołudnia. Czyli obrazów, które dają rodzicom chwilę wytchnienia — można swoją pociechę posadzić przed telewizorem bez obaw, że wystraszona przybiegnie z płaczem lub że zaserwowane zostaną jej treści tylko i wyłącznie dla dorosłych oczu i uszu. Bolesna poprawność tego filmu przywodzi na myśl fabularne produkcje Disneya sprzed dwudziestu lat. I chociaż daleko tu do klasy produkcji takich jak Goonies czy Wyspa skarbów duch jest ten sam. Trzeba przyznać, że to wielka rzadkość w kinie ostatnich lat. Taki właśnie ciepły, nieszkodliwy, familijny klimat widziałem ostatnio jedynie w Pana Magorium Cudowne Emporium. I chociaż porównywanie obu produkcji zakrawa na absurd (Magorium jest w przeciwieństwie do Podróży obrazem perfekcyjnie zagranym i zrealizowanym), film Erica Breviga uwodzi właśnie nostalgiczną podróżą w czasy, kiedy filmy dla najmłodszych nie musiały (a nawet nie mogły) epatować przemocą, okrucieństwem, seksualnością itd.
A drugi aspekt? Wzmiankowane już w tytule 3D. Rzeczywiście robi ogromne wrażenie. Szczerze mówiąc cała reszta wydaje się tutaj tylko naprędce skleconą oprawą i pretekstem dla owego 3D. Jest na co popatrzeć — bohaterowie spadają w otchłań bez dna, a widzowie razem z nimi. Z ekranu wyskakują latające ryby, wybiegają dinozaury, wylewa się woda, wylatują odłamki skalne itd. Czy prezentacja tej techniki w obrębie fabuły usprawiedliwia mierność samego filmu? Z pewnością nie. Ale też nie ma powodu kłamać. A prawda jest taka, że pośród nieustannie wylatujących z ekranu stworzeń i przedmiotów bawiłem się świetnie.
I tyle. Naprawdę efektowna prezentacja tego, co może dziś trójwymiarowa animacja. I nieszkodliwy, chwilami sympatyczny film dla najmłodszych. Reszcie zdecydowanie odradzam. Zwłaszcza wielbicielom kina przygodowego (do których sam się zresztą zaliczam). Nie uświadczycie tutaj poziomu Indiany Jonesa czy chociaż Mumii. Macie dzieci, interesuje was 3D — idźcie. Ale jeżeli nie macie na głowie pociech, jeżeli nie jesteście fanatykami siedzenia w kinie w wywołujących permanentne złudzenie optyczne okularach — omijajcie szerokim łukiem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze