„Rejs na krzywy ryj”, Anna Poppek
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuAnna Poppek w „Rejsie na krzywy ryj” wykonała kawał dobrej roboty. Dotarła do wspomnień, porozmawiała z ludźmi, którzy go znali, przekopała archiwa. Książka, złożona głównie z anegdot przytaczanych, stanowi maleńkie kompendium, wprowadzenie do Himilsbacha.
Jan Himilsbach już za życia był legendą. Facet prosty i bystry, z zawodu kamieniarz najpierw odniósł sukces literacki, potem został scenarzystą i znakomitym aktorem charakterystycznym. Któż nie pamięta „Rejsu” z jego udziałem? W słynnej scenie monologu inżyniera Mamonia o kinie zagrał właściwie nie grając, jedną genialną miną. Znał wszystkich i z wszystkimi pijał, a w życiu miał tylko dwie prawdziwe miłości. Żonę Basię, oraz wódkę. Basia chciała go uratować, wódka ciągnęła do grobu. Jak zawsze w takich przypadkach, wygrała wódka.
Nie wiem czy jest sens przedstawiać postać Himilsbacha (tak jak to uczyniłem przed chwilą), tak samo jak nie mam pojęcia, czy pisanie książki poświęconej jego osobie może znaleźć jakiekolwiek inne uzasadnienie poza sprzedażowym. Trzeba przyznać, że Anna Poppek w „Rejsie na krzywy ryj” wykonała kawał dobrej roboty. Dotarła do wspomnień, porozmawiała z ludźmi, którzy go znali, przekopała archiwa. Książka, złożona głównie z anegdot przytaczanych in extenso, stanowi maleńkie kompendium, wprowadzenie do Himilsbacha, a to ze względu na aneks, w którym znajdziemy bibliografię, filmografię oraz kilka całkiem udanych opowiadań. Cały czas zastanawiam się jednak – po co.
Prawdy o Himilsbachu odkryć się nie da, gdyż żadnej prawdy nie było. Himilsbach – w mojej opinii – nie skrywał żadnych sekretów, wręcz przeciwnie, wylewał się na świat i był kompletnie nagi. Nagi ze swoją wódką, dykteryjkami, z papierosem w gębie. Nagi na planie i nagi w rynsztoku. Jego szalone, wypełnione alkoholem życie, w którym mieszała się literatura, aktorstwo i praca fizyczna (zyskawszy sławę wciąż dorabiał sobie jako kamieniarz) było szczere i bezpośrednie. Himilsbach niczego nie wymyślił, a jeśli nawet, to natychmiast o tym zapominał.
Zza momentami zabawnych, niekiedy budzących grozę anegdot (Himilsbach, którego dbająca o trzeźwość żona zamknęła w domu, pił wódkę przez rozmontowany wziernik w drzwiach, korzystając z rurki i pomocy Zdzisława Maklakiewicza) wyłania się bardzo szczególny obraz Polski Ludowej. Nie mieliśmy dobrego żarcia, zachodnia kultura dochodziła z opóźnieniem, lub najczęściej wcale, zdobycie piwa stanowiło kłopot, a milicja prała po nerkach ile wlezie. Ludzie rekompensowali sobie tę szarość zabawą do upadłego. Mowa o kilkudniowych imprezach w prywatnych mieszkaniach, od rana do nocy, o cygańskiej orkiestrze, którą można było sobie wynająć i przejść z nią przez Warszawę, o tym, że kochano mocniej niż kocha się teraz. Bo co innego było do roboty? Szarość musiała jednak zwyciężyć. Ludzie topili się w butelkach.
A Himilsbach? Niezliczone anegdoty poświęcone jego osobie uległy podkoloryzowaniu, istnieją w wielu różnych wersjach, część z pewnością została wymyślona. Sam Himilsbach również ściemniał. Zresztą, czego oczekiwać po człowieku, który urodził się 31 listopada, w dniu, którego nie było? Na stronach książki Anny Poppek znajduję tylko jedno zdanie, odnośnie którego nie mam żadnych wątpliwości, że jest prawdziwe. Wypowiedziała je Basia, żona artysty, już po jego śmierci: „Miałam z nim trzy światy. Ten dobry, ten zły i ten dziwny”.
Nic do dodania.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze