Czy jeszcze warto czytać?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuLato w pełni, wydawnictwa padają. Dyskusja o kryzysie czytelnictwa trwa w najlepsze i nie skończy się prędzej niż rzeczony kryzys. Czyli nieprędko.
Przypomnijmy. Biblioteki są zamykane. W Polsce książka kosztuje tyle co dwie butelki wódki, dwa filmy na DVD, lub jedna tylko płyta kompaktowa. Wprowadzony VAT zarżnął wiele małych wydawnictw, zaś przydusił wszystkie. Nie chodzi wcale o konieczność zapłacenia tego, niewysokiego w sumie podatku (5%), ale sam fakt zvatowienia, oznaczającego, w praktyce zamrożenie sporej części przychodów na czas nieokreślony. Dorzućmy do tego zatory w płatnościach, powodowane przez praktycznego monopolistę w dystrybucji detalicznej i obraz nieszczęścia stanie się pełen. Wydawanie książek w Polsce zakrawa na bohaterstwo, porównywalne z wyprawą na smoka.
A potem – zdziwienie. Ludzie nie chcą czytać!
Po pierwsze, to nieprawda. Ludzie chcą, tylko książki są potwornie drogie, edytowane po kosztach i źle rozprowadzane. Bukiniści sprzedają stare tytuły po dworcach, za grosze i ciągle pozyskują nowych klientów. Kwitnie tak zwane piractwo. Poza tym, społeczeństwo zdołało, jakimś cudem, opanować angielski i ciągnie tytuły z Amazonu ile wlezie, tańsze i prawdopodobnie lepsze od tego, co zdołali naknocić rodzimi twórcy.
Dramatycznemu spadkowi czytelnictwa towarzyszą idiotyczne kampanie społeczne (na przykład „nie czytasz-nie idę z tobą do łóżka”. Odkąd to mol książkowy powszechnie uchodzi za symbol seksu?) i dyskusja, w której powtarzane są błędne diagnozy. Jak pisał Nietzsche – najłatwiej zaszkodzić dobrej sprawie broniąc jej niewłaściwymi argumentami.
Powiadają, że czytanie coś daje – poszerza horyzonty i uczy nowych rzeczy. To nieprawda. Otóż, czytanie nie daje nic i nie uczy absolutnie niczego. Owszem, jeśli przyswoję sobie podręcznik uprawy ogródka, zdołałbym, jakimś cudem posadzić marchewkę, ale nie o to chodzi. Przeczytałem w życiu kilka tysięcy książek, sam napisałem przynajmniej dziesięć i żadna niczego mi nie dała. Nie zrobiłem się ani lepszy, ani mądrzejszy, mój charakter nie stwardniał, nie posiadłem żadnej wiedzy, nawet bezużytecznej. Mało tego, nie znam nikogo, kto wyniósłby podobne pożytki z lektur.
Na upartego, mógłbym wykazać istnienie odwrotnego mechanizmu. Otóż, być może, lektury uczyniły mnie gorszym. Winny jest, oczywiście, ich dobór. Czytanie Dostojewskiego i Cormaca McCarthy pchnęło mnie ku fascynacji złem, zapewne wbrew intencjom zacnych autorów. Horrory, pochłaniane w młodości, znieczuliły mnie na przemoc, literatura twardzielska pogłębiła tę znieczulicę, zaś fantastyka wsadziła głowę w chmury, gdzie tkwi ona do dzisiaj. Przypuszczam, że romanse krzywdzą naiwne czytelniczki – te oczekują na księcia z bajki, zamiast zainteresować się Kazkiem z bloku obok. Erotyki w rodzaju iluś tam twarzy Greya wywołują w odbiorcy potrzeby seksualne, które, najprawdopodobniej, nie zdołają się spełnić. I tak dalej. Trzeba tu dopowiedzieć, że takie kłamstwa nie są właściwe wyłącznie książkom, ale niesie je cała kultura operująca fikcją – filmy, seriale, komiksy i gry.
Nie jest też prawdą, że czytanie stanowi wartość samą w sobie. powiadają: „niech czyta, byle co, ale niech czyta”. To oczywista bzdura. Książki są najszlachetniejszym co prawda, ale tylko jednym z wielu przejawów kultury. Jeśli ktoś ma czytać byle co, niech lepiej już odpuści. Przykłady? Bardzo proszę! Nikt mi nie wmówi, że lepiej jest spędzić wieczór nad „Zmierzchem”, powieściami Pattersona, wspomnianym już Greyem, skoro można zobaczyć sobie choćby „Ojca chrzestnego”, czy nawet „Władcę Pierścieni”, skoro są seriale takie jak „The Wire” lub nieszczęsny „Dexter”, skoro ukazują się znakomite komiksy, a i gry wyszły z grajdoła prostej rozrywki i oferują tak zwane emocje złożone. Chrystusie Brodaty, toż lepiej gapić się tępo w ścianę, niż śledzić przygody Edwarda i Belli, że posłużę się tak wyświechtanym przykładem. A już na pewno dobry serial jest lepszy od złej książki, po prostu. W ten sposób nie uratujemy czytania.
Nachalne kampanie społeczne promujące czytelnictwo najzwyczajniej w świecie szkodzą. Jesteśmy bowiem przekornymi stworzeniami. Jeśli telewizor, plakat i Internet informuje mnie, jak ważna jest książka, jeśli widzę zapitego aktora czy celebrytę trzymającego jakiś tom w trzęsących się w dłoniach, to wspomniana już perspektywa gapienia się w ścianę staje się zadziwiająco atrakcyjna.
A więc, dlaczego czytać? A może nie warto? Bez książek, oczywiście, przeżyjemy, gdyż człowiek, na upartego potrzebuje tylko michy z kapustą, kufajki i kępy paproci, wiadomo do czego. Doskonale wyobrażam sobie świat zdominowany przez filmy, gry i seriale. Przecież bez lektur nie poumieramy.
Literatura, ta prawdziwa (czym jest, nie mam pojęcia, mogę wskazać najwyżej konkretne przykłady) oferuje subtelności niedostępne, póki co, dla innych nośników kultury. Wystarczy porównać głębię i gęstość trylogii Tolkiena z ekranizacją. A przecież Peter Jackson zrobił co mógł, „Władcy Pierścieni” nie dało się lepiej nakręcić. Po prostu, coś w książkach jest, coś, czego nie potrafię właściwie nazwać, jakaś niezmierzona przestrzeń, zapraszająca do odkrywania. Nie umiemy właściwie „nazwać” książki, określić tego, co w sobie zawiera. To kłopot, ale i nadzieja, że ludzie powrócą do lektur. Jak długo można babrać się w dosłowności?
Książka, obok komiksu (jej bliski krewny, nie widzę wielkiej różnicy pomiędzy powieścią graficzną a powieścią tradycyjną) i sztuk plastycznych, nie narzuca swojego tempa przyswajania. Film posiada swój czas trwania i nie sposób go przekroczyć. Zmontowali półtorej godziny? Tyle oglądania. To samo dotyczy seriali i w pewnym stopniu gier komputerowych. Książka pozostaje wolna od tych ograniczeń. Mogę czytać powoli, wracając po trzy razy do każdego zdania, mogę ją przelecieć, brać na raty lub w całości, wolno mi z nią postępować tak, jak tylko chcę.
Książka się nie narzuca. I to jest w niej fajne.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze