"Jedwabna cesarzowa: Nefrytowy księżyc", José Fréches
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temu„Jedwabna cesarzowa: Nefrytowy księżyc” to przyjemna przygodowa powieść, napisana żywym, choć nieco ubogim językiem (idiotyczna maniera jednozdaniowych akapitów), pojawia się nawet gość rzadki w literaturze popularnej ostatnich lat - emocje. Rozczarowanie może przynieść sam autorski koncept, powieść jest bowiem pierwszą częścią trylogii, na dobrą sprawę, jedną trzecią właściwej książki. Wątki dopiero się zawiązują, bohaterowie wychodzą na scenę, a gdy mamy dowiedzieć się, kim są i czy im się uda, przychodzi pora rozstania. Do następnego tomu.
Książka, której akcja dzieje się 14 wieków temu, do tego w Chinach, Indiach i Tybecie, powinna wywoływać wrażenie totalnej obcości, jakby – nomen omen – napisano ją po chińsku. José Fréches wysłowił się jednak po francusku, Jan Jackowicz spolszczył, włożono w okładki i mamy. Do licznych zmagań będących udziałem bohaterów tej powieści dochodzi więc jeszcze jedno, czyli walka między zachowaniem komunikatywności a ocaleniem pewnych realiów średniowiecznego Dalekiego Wschodu. Fréches rozgrywa ten problem, stawiając na sztafaż. W książce „Jedwabna cesarzowa: Nefrytowy księżyc” pełno więc dziwacznych imion, ale motywacje pozostają uniwersalne: chodzi o władzę, pieniądze, miłość i seks. Zwłaszcza tego ostatniego nie brakuje i można pomyśleć, że wiele wieków wcześniej mimo brudu, głodu, tybetańskich wiatrów i braku napojów wysokoprocentowych było jednak weselej niż teraz.
Żeby rozwiać wątpliwości –
Fréches rozplata zresztą zbyt wiele wątków, żeby zakończyć je bez straty dla treści, próbuje bowiem opisać wszystkie warstwy społeczne. Wychodzi od scenerii pałacowej, opisując błyskotliwą, choć wymagającą przelania krwi (dziecka i konkurentek) karierę młodej dziewczyny, która zamieniła swój niewolniczy kąt na tron cesarzowej. Młodziutka władczyni chętnie rządziłaby samodzielnie, ale na razie zdradza zainteresowanie jedwabiem, chińskim towarem eksportowym numer jeden. Tego akurat zaczyna brakować, co daje okazję do poznania realiów funkcjonowania czarnego rynku i gorzkiego posmaku przemytniczego chleba. I znów – realia czarnego rynku to punkt wyjścia do dziwacznego sojuszu nielegalnych wytwórców (prosty układ: wiedza za środki).
Jest jeszcze dziewczyna, chrześcijanka, która spodziewa się wszystkiego, tylko nie miłości, młody wychowanek klasztoru, wędrujący po szalenie ważną sutrę, niemowlęta będące reinkarnacją bóstw tybetańskich. Są też manichejczycy, mnich znajdujący przyjemność w złamaniu ślubów czystości, piękne kobiety, mnóstwo seksu, rytualne mordy, porwania, intrygi. Można by wyliczać dalej, bo w „Nefrytowym księżycu” właściwie mamy wszystko i aż strach myśleć, co będzie w następnych częściach.
Podoba mi się kontrast, który Fréches próbuje zaznaczyć między właściwościami jedwabiu jako materiału a realiami, w jakich to cudo wytwarzano (świat, w którym dla kariery matka dusi własne niemowlę, trudno uznać za sympatyczny). Nie jest to może najwymyślniejszy kontrast w historii literatury, ale Fréches stosuje go lekko i konsekwentnie, przypuszczalnie z intencją zabawy. Nie mogę mu za to darować naiwności – nagina bowiem charaktery, a nawet biologię, na potrzeby fabuły. Zdradza naiwną wiarę w bezmiar potęgi seksualności, nie mam też pojęcia, w jaki sposób wędrowny mnich zdołałby wykarmić dwoje niemowląt na górskim szlaku. Takich kwiatków jest więcej.
Czerpanie wiedzy o Chinach czy Tybecie lub nawet życiu z tej książki byłoby więc nieporozumieniem. Równie błędne byłoby zresztą poszerzanie horyzontów na temat zachowań piratów na podstawie poczynań Jacka Sparrowa, a jeśli ktoś wybrał zawód archeologa, bo uwierzył w Indianę Jonesa, to także się przejedzie. José Fréches jest podobno znanym specjalistą od kultury orientu, co tutaj nie bardzo mogę dostrzec. Widzę za to zdolnego rzemieślnika, który opowiada ciekawe historie. Szkoda, że urwane w jednej trzeciej. Czekam na ciąg dalszy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze