„Mój Nikifor”, reż. Krzysztof Krauze
ALTER • dawno temu„Mój Nikifor” jest filmem pełnym spokoju i pogody ducha, co może trochę dziwić zważywszy na ciężar poruszanych w nim problemów. Muzyka z lat sześćdziesiątych, której Nikifor bardzo lubił słuchać, ożywia fabułę i wprowadza do niej, aczkolwiek powściągliwie, elementy humorystyczne. Film wiele zawdzięcza pięknym zdjęciom Krzysztofa Ptaka. Nie ma szans, byśmy zapomnieli ukazaną nam przez niego panoramę Krynicy w padającym śniegu, przypominającą, bardziej jeszcze niż malarstwo Nikifora, głębię zimowych pejzaży Bruegela. To po prostu trzeba zobaczyć.
Jest zima, rok 1960. Zasypane śniegiem ulice Krynicy przemierza z mozołem mały, obdarty staruszek. Nosi rogowe okulary, znoszony kapelusz i palto. W jego sposobie bycia wyczuwalny jest jakiś zagadkowy, niemy upór. Dzień jak zwykle rozpoczyna od żebrania. W zawieszonej na szyi gablotce ma list proszalny, a w dłoni namalowany przez siebie obrazek. Staje tuż przed siedzącymi na ławkach ludźmi i w milczeniu czeka z wyciągniętą ręką – transakcja nie ma ustalonej ceny.
Z takim samym spokojem i cierpliwością, z jakimi przemierza okoliczne drogi, Nikifor — bo to on właśnie – wkracza tego dnia do pracowni Mariana Włosińskiego. Trudno doprawdy wyobrazić sobie bardziej osobliwe wtargnięcie w prywatny świat innego człowieka, do tego artysty. “Tu będzie malowała” - oświadcza przybysz od progu. Zanim usiądzie przy stole i, narzekając na brak wody, napluje na pędzel, żeby namalować kolejny swój obrazek, zdąży jeszcze rzucić okiem na wiszące na ścianie „dzieło” gospodarza oraz machnąwszy ręką powiedzieć: „Nie umie malować!”. Włosiński, niespełniony artysta, zatrudniony na etacie partyjnego plastyka w krynickim Domu Zdrojowym, nie wie jeszcze, że przyjdzie mu diametralnie zmienić swój stosunek do przybłędy, który w pierwszym momencie wzbudza w nim wstręt i napawa strachem. A czeka go długa, pełna wyrzeczeń droga: będzie musiał rozstać się z rodziną, zrezygnować z proponowanej mu w Krakowie posady, porzucić stare wyobrażenia na temat samego siebie i własnego malarstwa. Chory na gruźlicę, zewsząd przeganiany Nikifor znajdzie w jego osobie troskliwego opiekuna i oddanego przyjaciela. Włosiński, dzięki znajomości z genialnym malarzem, odzyska spokój i trwały fundament w życiu, odkryje również, na czym polega prawdziwe poświęcenie się sztuce.
Reżyser, Krzysztof Krauze, objaśnia, że film przedstawia postać Nikifora widzianą oczami Włosińskiego. Nie powinniśmy się zatem dziwić, że bohaterów “Mojego Nikifora” jest tak naprawdę dwóch. Głębia obrazu Krauzego zawiera się w historii ich wzajemnych relacji, które zwłaszcza na początku nie należą do łatwych. Nie może być zresztą inaczej, skoro Nikifor, będąc analfabetą obciążonym wrodzoną wadą wymowy, wypowiada każde zdanie z wielką trudnością. Długotrwała samotność i ubóstwo artysty oraz jego głęboka wiara w Boga sprawiły, że pędzi on życie pogrążone w ciszy, całkowicie odrębne i niezależne, przypominające żywot jakiegoś świętego biedaczyny albo jeszcze lepiej — świętego idioty. Nikifor jawi się nam jako postać nieprzenikniona, naznaczona milczącą obecnością Boga. Na tym właśnie zdaje się polegać największe osiągnięcie twórców filmu, którzy włożyli wielki wysiłek w to, aby przedstawić ludzi i fakty w sposób możliwie bezpośredni. Przy czym bardzo niewiele uwagi poświęcili oni malarskiej twórczości Nikifora. Włosińskiego przyciąga bowiem do starego mistrza nie zachwyt nad jego sztuką, ale kontakt z nim jako człowiekiem. Człowiekiem, który mimo niezliczonych przeciwności losu i cierpień zachowuje w życiu niewzruszoną postawę i pozostaje wierny swojemu powołaniu artysty.
Trzeba być aktorem wielkiego formatu, żeby dokonać sztuki, która udała się Krystynie Feldman grającej w filmie rolę Nikifora. Patrząc na niego zupełnie zapominamy, że pod przebraniem charakteryzacji kryje się kobieta. Nikifor w jej wykonaniu to postać całkowicie autonomiczna, obdarzona charyzmatyczną osobowością i zarazem pełna pokory. Na uwagę zasługuje także kreacja Romana Gancarczyka jako Włosińskiego. Między pewną moralną słabością, która charakteryzuje większość z nas, a rzeczywistą pokorą istnieje trudno uchwytna różnica (oczywiście dla osoby patrzącej z zewnątrz). Fakt, że Gancarczykowi udało się pokazać wewnętrzną przemianę bohatera ewoluującą od pierwszej z tych postaw do drugiej, jest godny największego uznania.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze