"W cieniu chwały", Gavin O'Connor
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKolejna po Królach nocy policyjna saga rodzinna. Mamy do czynienia z mitycznym niemal eposem o honorze, lojalności, zdradzie, winie i odkupieniu. Przewidywalność scenariusza i solidna dawka patosu to główne wady filmu. Przyzwoicie zrealizowany. Duszny, klaustrofobiczny i bardzo sugestywny klimat. Atutem są szarobure, nie do końca ostre kadry ukazujące Nowy Jork w zimowej scenerii. Wyśmienite aktorstwo.
W cieniu chwały to kolejna po Królach nocy policyjna saga rodzinna.
Tierneyów, wielopokoleniowy klan nowojorskich gliniarzy, poznajemy w trakcie kolacji wigilijnej. Wtedy jeszcze nic nie zapowiada nadchodzących wydarzeń. Senior wygłasza toast, synowie przerzucają się branżowymi anegdotami…
Chwilę później czterech nowojorskich policjantów ginie w zasadzce. Aby przeciwstawić się fali podejrzeń (wszystko wskazuje na to, że bandyci zostali uprzedzeni), komendant Francis Tierney Senior (Jon Voight) do rozwiązania zagadki wyznacza syna, detektywa z wydziału zabójstw, Raya Tierneya (Edward Norton). Ray, początkowo niechętny temu zadaniu, w końcu decyduje się przejąć śledztwo w sprawie funkcjonariuszy, którzy podlegali bezpośrednio jego bratu Francisowi Juniorowi (Noah Emmerich) oraz ściśle współpracowali z jego szwagrem Jimmym Eganem (Colin Farrell). Jak nietrudno się domyślić, Ray natrafia na ślady obciążające najbliższych.
No właśnie — jak nietrudno się domyślić. Przewidywalność scenariusza to jedna z głównych wad W cieniu chwały. Wszystko jest tu uszyte w zgodzie z obowiązującymi w obrębie gatunku schematami, nie ma miejsca na niespodzianki, zaskoczenie czy nie daj Boże przewrotność. Co gorsza, reżyser nawet nie próbuje naruszać tego porządku. Właściwie od pierwszych scen wiemy już, kto tu będzie dobry, kto zły, kto rozdarty pomiędzy uczciwością a lojalnością względem rodziny itd. Kto po kwadransie projekcji wytypuje dalszy rozwój wydarzeń i zakończenie, ten na pewno wytypuje właściwie, co w oczywisty sposób czyni cały film mało wciągającym, żeby nie rzec dosłownie — nudnym.
Ale owa deklaratywność, schematyczność i przewidywalność byłaby jeszcze do przełknięcia, gdyby nie bezlitosna wręcz dawka patosu, jaką serwują nam twórcy W cieniu chwały. To zawsze było dla mnie zagadką: dlaczego Amerykanie, a więc w gruncie rzeczy mistrzowie kina detektywistycznego, twórcy całej tradycji filmu noir, produkują tak bolesne banały, gdzie bohaterem ma być nie jeden konkretny detektyw, ale całe środowisko policyjne? Być może wychodzi tu ich kompleks historyczny, bo faktycznie obrazy portretujące to środowisko kojarzą się zwykle z nastrojem, jaki mają u nas czytanki dla dzieci poświęcone np. Zawiszy Czarnemu. A więc mamy do czynienia z mitycznym niemal eposem o honorze, lojalności, zdradzie, winie i odkupieniu, z eposem nielitościwie patetycznym i jednocześnie nakreślonym z przenikliwością właściwą co najwyżej komiksom czy telewizyjnym kreskówkom dla najmłodszych. Tak jest też i w filmie W cieniu chwały - dylematy bohaterów sportretowano w takim świetle, jakby za chwilę na arenie wydarzeń miał się pojawić poprzedzony dźwiękiem kawaleryjskich trąbek John Wayne. John wręczałby honorowe ordery dla niezłomnych i skracał cierpienia wiarołomnych — oczywiście celnym strzałem w głowę.
Niestety kino policyjne nie doczekało się jeszcze swego Peckinpaha (reżysera, który w swoim czasie zdarł patriotyczny sztafaż z westernów). Widać to na przykładzie W cieniu chwały. Ten obraz jest tak poprawny i oczywisty, że chwilami drażni, a chwilami wręcz śmieszy. I nie jest to komizm zamierzony przez twórców.
A szkoda. Bo rzecz jest bardzo przyzwoicie zrealizowana. Strzałem w dziesiątkę są zdjęcia. Szarobure, nie do końca ostre kadry ukazujące zawsze fotogeniczny Nowy Jork, w dodatku w zimowej scenerii. Od pierwszych scen kreuje to duszny, klaustrofobiczny i bardzo sugestywny klimat. Wiele dobrego można — i trzeba — powiedzieć o aktorstwie. Pozostaje dla mnie tajemnicą przyczyna wielkiej popularności Colina Farrella, który jak zwykle prezentuje te same grymasy i tak zwane złe spojrzenia. Ale już Edward Norton i Jon Voight dają prawdziwy koncert wielkiego aktorstwa. Neurotyczny, zagubiony, niezwykle ludzki Norton przykuwa uwagę — to dzięki niemu da radę obejrzeć W cieniu chwały od początku do końca. Można by powiedzieć, że to klasyczna sytuacja, w której aktor kradnie dla siebie cały film. Można by, gdyby nie kreacja Jona Voighta — z jednej strony apodyktyczna głowa rodziny, wręcz definicja tak zwanego toksycznego ojca, z drugiej — zagubiony starzec próbujący egzekwować władzę i wpływy, które dawno utracił. Obaj są wyśmienici. Norton hipnotyzuje widza, Voight najzwyczajniej go wzrusza.
Na koniec ciekawostka: reżyser i współautor scenariusza W cieniu chwały jest synem i wnukiem nowojorskich policjantów. Co nieco to wyjaśnia. Ale oceny samego filmu nie zmienia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze