„Bękarty wojny”, Quentin Tarantino
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTen film to dowód jego powrotu do najwyższej formy. Oprócz eksponowania ekstremalnej i przestylizowanej przemocy, Tarantino wykonał zwrot w stronę bardziej kameralnego, spokojnego sposobu opowiadania. Skupił się na dialogach. Bękarty strzelają, podkładają ładunki wybuchowe, a nawet skalpują wrogów, ale przede wszystkim gadają. I to jak! Niczym niegdyś bohaterowie Pulp Fiction toczą niekończące się rozmowy na coraz bardziej absurdalne tematy. W Bękartach dostajemy Tarantino bezczelnego, brawurowego, rozwydrzonego i lekceważącego wszelkie świętości.
Tak wielki sukces, jaki stał się udziałem filmów Tarantino w latach 90., zawsze budzi zawiść. I rzeczywiście: wielu chciałoby widzieć w reżyserze nieco już przebrzmiałą gwiazdę poprzedniej dekady. Argumentów wszelkiej maści malkontentom dostarczyło choćby ostatnie dzieło autora Pulp Fiction. W Grindhouse: Death Proof zabrakło dawnej, przewrotnej błyskotliwości. I kiedy wydawało się, że najlepszym wyjściem byłoby godne odejście na emeryturę, Tarantino jednym celnym strzałem zamknął usta krytykom. Sięgnął po swój wymarzony (pierwsza wersja scenariusza była gotowa już 10 lat temu) projekt filmu o II wojnie światowej. Nasycił go charakterystycznym dla siebie humorem, odczytał poprzez firmowe poczucie absurdu, wyśmienicie obsadził aktorów i wygrał. Bękarty wojny to dowód jego powrotu do najwyższej formy.
Rzecz dzieje się Dawno temu, w okupowanej przez Niemców Francji i jak zwykle u Tarantino mamy tu do czynienia z kilkoma pozornie oddzielnymi, ale splatającymi się w finale wątkami. W pierwszych latach okupacji Shosanna Dreyfus (Melanie Laurent) jest świadkiem egzekucji swojej rodziny z rąk nazistowskiego pułkownika Hansa Landy (rewelacyjny Christoph Waltz). Shosannie udaje się uciec i wyjechać do Paryża, gdzie jako właścicielka kina przyjmuje nową tożsamość. W innej części kontynentu gromadzą się tytułowe bękarty: grupa amerykańskich Żydów pod dowództwem pół krwi Indianina, porucznika Aldo Raine’a (Brad Pitt). Zadaniem bękartów jest przeprowadzanie bezwzględnych akcji odwetowych, które mają podkopać morale nazistowskich wojsk.
Chłopaki Raine’a mają na to swoje sposoby: torturują, miażdżą czaszki i — jak przystało na podwładnych potomka Indian zdejmują skalpy. Jednocześnie Goebbels kończy montować swój najnowszy film pt. "Duma narodu". Gośćmi paryskiej premiery mają być m.in. Goring, Bormann i przede wszystkim Hitler. O koncentracji nazistowskich władz w jednej sali informuje aliantów brytyjska agentka, gwiazda niemieckiego kina, Bridget von Hammersmack (Diane Kruger). I tak wszyscy bohaterowie (bękarty mają wysadzić kino, a za ochronę premiery odpowiada Hans Landa) spotykają się w kinie Shosanny (to w nim właśnie ma odbyć się pokaz).
Na pierwszy rzut oka może wydawać się, że Tarantino nakręcił swoją własną wersję Parszywej dwunastki, Tylko dla orłów czy Złota dla zuchwałych (tak jak w Kill Billu stworzył własną wersję kina kung-fu). I chociaż taki prawdopodobnie był punkt wyjścia, na szczęście reżyser poszedł dużo dalej. Bo właśnie w estetyce, w której mógł dać upust uwielbianej przez siebie grze w eksponowanie ekstremalnej i przestylizowanej przemocy (chociaż i tej nie brakuje), Tarantino wykonał zwrot w stronę bardziej kameralnego, spokojnego sposobu opowiadania. Skupił się na tym, co zawsze było jego największym atutem, a mianowicie na dialogach.
Bo bękarty owszem, strzelają, podkładają ładunki wybuchowe, a nawet skalpują wrogów, ale przez większość czasu przede wszystkim gadają. I to jak gadają! Niczym niegdyś bohaterowie Pulp Fiction i Jackie Brown toczą niekończące się rozmowy na coraz bardziej absurdalne tematy. I jak zwykle u Tarantino: rozciągnięte do horrendalnych rozmiarów dialogi o niczym raz po raz wystawiają na próbę cierpliwość widza, ale zawsze wieńczy je zwalająca z nóg puenta. Sceny, w których bękarty udają Włochów, wszystkie monologi Hansa Landy (i co najmniej kilkanaście innych ujęć, których treści oczywiście nie zdradzę) to autentyczne perły. I kwintesencja stylu reżysera.
Ale co najważniejsze: ogromna dawka zaserwowanego tutaj absurdu została osadzona w tkance (przynajmniej teoretycznie) realistycznego kina. W Kill Billu czy Grindhouse’ie Tarantino programowo robił sobie jaja. Sięgając po kino wojenne, nadal przede wszystkim robi sobie jaja, ale zachowuje pozory opowiadania na serio. I właśnie dlatego film zaskakuje, a żarty śmieszą. Do tego dochodzi naprawdę wyśmienite aktorstwo: Brad Pitt do reszty dekonstruuje swój ekranowy wizerunek, Melanie Laurent skutecznie dźwiga na własnych barkach całą sentymentalno-realistyczną stronę filmu. Ale prawdziwym objawieniem jest (słusznie nagrodzony Złotą Palmą) Christoph Waltz w roli pułkownika SS. To właśnie sceny z jego udziałem są kwintesencją Bękartów. Hans Landa przeraża i śmieszy jednocześnie. A zestawienie tych dwóch cech to przecież najlepsza definicja całego stylu Tarantino.
W Bękartach dostajemy Tarantino takiego, jakim był kilkanaście lat temu. A więc bezczelnego, brawurowego, rozwydrzonego i lekceważącego wszelkie świętości. I tak Bękarty wojny oburzyły tzw. poważne gremia. Krytykowano je m.in. za rozmijanie się z historyczną prawdą i zbyt frywolne podejście do kwestii pogromu Żydów. Ale tego typu zarzuty Tarantino nie od dziś ma głęboko w nosie. Nie chce być poważny, kino wciąż jest dla niego przede wszystkim pretekstem do fantastycznej zabawy. A że bezbłędnie umie wciągnąć do tej zabawy odbiorcę, może sobie pozwolić na wszystko. Ku niesłabnącej uciesze widzów.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze