„127 godzin”, Danny Boyle
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuDanny Boyle nie potrzebuje reklamy. Jego kariera począwszy od Trainspotting aż po Slumdoga. Milionera z ulicy to jedno wielkie pasmo sukcesów. Po dynamicznym wstępie, przez ponad 70 minut oglądać będziemy coraz bardziej wycieńczonego i zdesperowanego faceta próbującego wyswobodzić unieruchomioną rękę. Nuda? Nic podobnego. 127 godzin to obraz dynamiczny, buzujący emocjami, zmienny niczym kalejdoskop. Napięcie wciąż rośnie. A koniec jest przejmujący.

Danny Boyle nie potrzebuje ani reklamy, ani wsparcia recenzentów. Jego kariera począwszy od Płytkiego grobu i Trainspotting aż po Slumdoga. Milionera z ulicy to jedno wielkie pasmo (jak najbardziej zasłużonych) sukcesów. Ale Boyle nie osiada na laurach, nie odcina kuponów. Przeciwnie: wciąż poszukuje nowych wyzwań. 127 godzin to bodaj najtrudniejszy film w jego karierze. Utrzymać uwagę widza przez ponad 90 minut kiedy na ekranie widzimy jednego aktora uwięzionego w jednej, ciasnej lokacji? Niemożliwe? A jednak.
127 godzin to ekranizacja autobiograficznej powieści Arona Ralstona Between a Rock and a Hard Place. Ralston: pewny siebie, ewidentnie uzależniony od adrenaliny wielbiciel sportów ekstremalnych, opisał najtrudniejsze chwile swojego życia. W kwietniu 2003 roku udał się na wycieczkę do Parku Narodowego Canyonlands w Utah. Jak zwykle nie poinformował bliskich, gdzie się wybiera, nie zabrał ze sobą komórki itd. Na miejscu szalał, wspinał się, wykonywał akrobacje rowerowe, wdzierał się do podziemnych pieczar itd. Na skutek nieuwagi uległ wypadkowi: osuwający się głaz przytrzasnął mu prawą dłoń unieruchamiając go na dnie głębokiego wąwozu. Ralston wytrwał w tej pułapce tytułowe 127 godzin.

Rzadko zdarza się film, o którym wręcz nie sposób pisać unikając znienawidzonego przez czytelników spoilerowania (a więc zdradzania treści). Ja również nie cierpię spoilerów, stąd ani słowa więcej o samej historii. Bo (na pozór) dzieje się tu tak niewiele… I w tym właśnie widać (chwilami wręcz bezwstydny) pokaz wirtuozerii Boyle’a i jego współpracowników. Bo po dynamicznym wstępie, przez ponad 70 minut oglądać będziemy coraz bardziej wycieńczonego i zdesperowanego faceta próbującego wyswobodzić unieruchomioną rękę. Nuda? Ano nic podobnego. 127 godzin to obraz wściekle dynamiczny, buzujący emocjami, zmienny niczym wzory wewnątrz kalejdoskopu. Cały czas, gdzieś w tyle głowy, rosło we mnie przekonanie, że nie ma cudów, że napięcie siąść musi i to lada chwila. A ono nie tylko nie siadło, ale (jak nakazuje pierwsze prawo Hitchcocka) wciąż rosło.
Duża w tym zasługa pracy będących co najmniej współautorami tego filmu operatorów. Bo Boyle (to rzadki zabieg) zatrudnił dwóch wybitnych operatorów: Enrique Chediaka (28 tygodni później, Oni) i Anthony’ego „Doda” Mantle (Antychryst, Slumdog, Dogville, Ostatni król Szkocji). Kazał im filmować jednocześnie. Panowie zastosowali cały arsenał przeróżnych środków (każdy dysponował pięcioma różnymi typami kamer, od najnowocześniejszych, poprzez tradycyjne analogowe, kończąc na starych kamerach video). Cały ten materiał zmontował Jon Harris (Kick-Ass, Gwiezdny pył, Przekręt). Efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania. To hołd dla możliwości współczesnego kina, to kalejdoskop, którego dynamika (kontrastująca naturalną klaustrofobię miejsca akcji) naprawdę przyprawia o zawrót głowy. Co ważne: nie jest to popis dla samego popisu, wszystko ma tu swój sens. Boyle chciał stworzyć iluzję, dzięki której sam widz poczuje się uwięziony w skalnej rozpadlinie. I udało mu się to w pełni. Przez większość czasu widzimy świat oczami Arona Ralstona. Udzielają nam się jego emocje (od początkowego zaniepokojenia, aż po wspartą halucynacjami skrajną desperację). Ale i na tym nie koniec. Bo w tej (naprawdę niesamowicie efektownej) opowieści najważniejszy jest człowiek. Jego uczucia, refleksje, przełom, którego doznaje.
Tutaj oddzielne brawa należą się Jamesowi Franco (Obywatel Milk, Howl, W Dolinie Elah). To gwiazdor imponujący przemyślanym rozwojem kariery. Czyli najprościej mówiąc, konsekwentnie unikający wulgarnej komercji. W 127 godzinach (o dziwo!) udaje mu się udźwignąć całe to karkołomne „one man show”. Prawdziwy Ralston wszystkie swoje wyczyny nagrywał na małej kamerze wideo. Uwięziony wewnątrz wąwozu zarejestrował specyficzny testament, swoiste rozliczenie, pożegnanie, jakie chciał pozostawić bliskim. Franco spowiada się do kamery w sposób, najdelikatniej rzecz ujmując, przejmujący. I to bardzo.
Gdyby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, końcowe napisy informują, że cała historia oparta jest na faktach. Że scenariusz współtworzył prawdziwy Aron Ralston. Gdyby nie to finalna refleksja mogłaby się wydać odrobinę naiwna. A, że napisało ją życie, naprawdę poraża. Jak i cały ten film.

Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze