„Zejście do piekła”, Lynn Sholes, Joe Moore
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPowieść jest dalekim kuzynem Kodu da Vinci przynależąc do tego pokolenia zjawisk literackich, które swobodnie żonglują chwytami opanowanymi przez Browna. Wszystkie elementy układanki rozpoznamy bez problemu: jest i tajemnica skrywana przez Kościół, sekretne organizacje w jego łonie, wielki spisek z nastawieniem na ruszenie z podstaw bryły świata oraz dwoje bohaterów zmagających się z tym bałaganem. Napisane jest to jednak koszmarnie, postacie są durne i przewidywalne.
Kolejny tom cyklu duetu Sholes/Moore.
Tym razem Cotten Stone, córka upadłego anioła, który dostąpił zbawienia, musi rozprawić się z projektem Hades, przy którym majstrują słudzy samego Lucyfera. Chodzi o stworzenie komputera kwantowego o niesłychanej mocy, ten zaś sprowadzi na świat zamęt, zgodny z żywotnym interesem samego diabła. Pech chce, że do tej roboty wyznawcy Złego potrzebują dwojga dzieci – z ich uprowadzeniem idzie im jednak średnio. W całym tym zamieszaniu uczestniczą siły skupione wokół prezydentów USA i Moskwy, Watykan z samym Benedyktem XVI oraz ludzie wplątani właściwie przypadkowo, jak pewien oszust finansowy, który w końcu okazuje dobre serce. Jest też wyuzdana Azjatka, której obecności zawdzięczamy jeden z najbardziej mdłych opisów aktu seksualnego w historii literatury, demony, diabły oraz sam Włodzimierz Ilicz Lenin (ściślej – jego fantom) gdzieś na ostatnich stronach. Potem pojawia się kawaleria i jazda, nic tylko czekać na kolejny tom. Niektóre książki wystarczy streścić by wyrobić sobie zdanie.
Sama idea powieści wydaje się nośna: za historię ludzkości odpowiadają siły boskie i demoniczne, używające nas w charakterze pionków, ale i punktów życia – niczym w grze próbują je przeciągać na swoją stronę. Wyjaśnianie wszelkich wojen, kataklizmów oraz zamachów stanu ingerencją świata nadnaturalnego ma pewien urok, najpełniej wyrażony w filmie Omen, przywołanym zresztą przez dzielnych autorów. Już Indiana Jones wiedział, że biblijne artefakty mają nielichą potęgę, on jednak stracił Świętego Graala, zapewne po to, by pani Cotten mogła go odnaleźć i oddać Kościołowi. To radosne wydarzenie nastąpiło w poprzednich odsłonach cyklu, co więc zostało? Arka Przymierza? Też interes Jonesa, więc dajemy ją grzecznie na drugi plan. Włócznia Przeznaczenia? Ta sama, która przebiła bok Jezusa na krzyżu? Bingo! Cotten, księża i sataniści ganiają właśnie za tym gadżetem. Autorzy rozumieją, że mamy wiek XXI i wszelkie wątki należy wzmacniać, więc włócznia nie była sobie takim zwykłym badylem już w czasach znanych z Nowego Testamentu, mało tego, wykonano ją z Drzewa Życia, od którego wszystko się zaczęło. Czy jakoś tak. Potem wbito w nią jeszcze jakieś inne relikwie, zapewne tylko po to by mógł skopiować ją Himmler. Ostatni raz podobną kondensację niedorzeczności zaoferował bodajże Everson w Ofierze lecz Sholes z Moorem są chyba lepsi: Zejście do piekła można właściwie streścić w całości.
Napisane jest to koszmarnie, postacie tak durne i przewidywalne, że momentami miałem ochotę, by rzeczywiście przyszedł ten diabeł i zabrał je do siebie. Niemniej, lektura Zejścia do piekła nie jest do końca straconą sprawą. Powieść jest dalekim kuzynem Kodu da Vinci przynależąc do tego pokolenia zjawisk literackich, które swobodnie żonglują chwytami opanowanymi przez Browna. Wszystkie elementy układanki rozpoznamy bez problemu: jest i tajemnica skrywana przez Kościół, sekretne organizacje w jego łonie, wielki spisek z nastawieniem na ruszenie z podstaw bryły świata oraz dwoje bohaterów zmagających się z tym bałaganem. Sholes/Moore przyjmują te rozwiązania nadając im nowe wartości. Kod… był obrazoburczy, Zejście… możemy spokojnie uznać za rodzaj katolickiej odpowiedzi na książkę Browna, Kościół działa tam w interesie ludzkości, papież dobrze rozpoznaje zagrożenia i do tego ma rację: świat jest rzeczywiście areną walki o nasze dusze, panoszą się na nim potęgi, które przerastają nasze wyobrażenia. Trudno nie docenić oryginalności takiego pomysłu, Joe Moore pracował w marketingu i nie wątpię, że z jego strony mamy do czynienia z zabiegiem świadomym.
Szkoda tylko, że wykonanie jest tak koszmarne. No ale Kod da Vinci zdecydowanie nie należał do najlepszych książek, więc może mamy do czynienia z kolejnym, świadomym nawiązaniem?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze