„Miłość morderców”, Dariusz Żukowski
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuKsiążka sprawia wrażenie niezwykle starannie przygotowanej, jednej z tych które rodzą się przez lata w głowie autora, następnie przechodzą morderczą drogę od notatki, przez konspekt, szkic, aż po kolejne wersje. Wskazuje na to kompozycja, styl, a notatka odautorska na końcu nie pozostawia wątpliwości. Czytelnicy rozmiłowani w prozie rozrywkowej odnajdą swoje ulubione motywy. Miłość pojawia się tylko w tytule (na szczęście, z mordercami jest lepiej), wszyscy bohaterowie są jej bezlitośnie pozbawieni.
Dziwne to opowiadania, w ogóle, książka przedziwna – sprawia wrażenie niezwykle starannie przygotowanej, jednej z tych które rodzą się przez lata w głowie autora, następnie przechodzą morderczą drogę od notatki, przez konspekt, szkic, aż po kolejne wersje. Wskazuje na to kompozycja, styl, a notatka odautorska na końcu nie pozostawia wątpliwości. Zarazem, ujawniają się napięcia emocjonalne, właściwe rzeczom pisanym w biegu i amoku. Czai się wściekłość, może nawet rozpacz schwytana w precyzyjną formę, jak dziki ptak "tłuczący" się o pręty kunsztownie zdobionej klatki. Myślę, że taka metafora spodobałaby się Dariuszowi Żukowskiemu.
Czytelnicy rozmiłowani w prozie rozrywkowej odnajdą swoje ulubione motywy, po czym z przerażeniem stwierdzą, że użyto ich do wszelkich możliwych celów z wyjątkiem zabawy. Pierwsze opowiadanie ma przecież fabułę jak z Forsythe’a, skrywającą jednak egzystencjalne treści – opowieść o snajperze, jego roli na tzw. misji pokojowej ładnie rozgrywa sensacyjne wątki, sednem jednak jest ukazanie człowieka na krawędzi, udręczonego tak, że traci wszelki rozsądek. Blask z kolei opowiada o ludziach pogrążających się w szaleństwie. Żukowski jednak, za sprawą szczególnego poczucia humoru przywołuje rozwiązania niczym z tandetnej opowieści grozy. Za obłęd odpowiada radioaktywny przedmiot, wygrzebany przez robotników. Pomysł godny Stephena Kinga, a autor robi kolejną woltę każąc nam wierzyć, że podobne (nie identyczne) wydarzenie naprawdę miało miejsce.
Ciekawa sprawa – miłość pojawia się tylko w tytule (na szczęście, z mordercami jest lepiej), wszyscy bohaterowie są jej bezlitośnie pozbawieni. Oczywiście wspominają dane ukochane, rozdrapują rany nawet wtedy, gdy sami już stoją nad grobem i gdyby spojrzeć na ludzi opisanych przez Żukowskiego pod specjalnym kątem wyszłoby, że za każdym ciągnie się ponura smuga cienia. Każdy w pewnym wieku ma bolesną przeszłość, albo jest śmiertelnie nudny, tu jednak jesteśmy o krok dalej: obserwujemy ludzi dokonanych.
W dramacie Sartre’a Przy drzwiach zamkniętych pada słynne zdanie: piekło to inni. Sartre opisał ludzi, którzy nie mogą się zmienić, a zarazem każdy wie wszystko o każdym, nawet najgłębiej zagrzebane tajemnice. Żukowski jest zaś pół Sartrem. Żaden z jego bohaterów nie umie zmienić się naprawdę, zapewne jest to niemożliwe, przypomina więc z wolna schnący posąg. Żyje przeszłością, swoją lub cudzą i wyróżnia się zaskakującą odpornością na wszelką nadzieję. Zamiast wiedzieć o innych ludziach wszystko, nie wie o nich nic, dokładnie i kompletnie, w konsekwencji czego trudno mu zrozumieć siebie samego. A jak zrozumie, to zaraz zapomni.
Momentami można odnieść wrażenie, że w Miłości morderców sam język jest ważniejszy od opowieści. Bez dwóch zdań, Żukowski jest znakomitym stylistą i tylko szkoda trochę, że nieustannie próbuje się popisać, złożyć zachwycające zdanie i zastrzelić wszystkich niezwykłym połączeniem słów. Najczęściej wychodzi z tego obronną ręką (jeśli pominąć koszmarki w rodzaju poczuł wstyd i powstały w spalonych nerwach erzac gniewu) i tymi tekstami da się zachwycić dla samego piękna roboty literackiej. Być może zakochani, jak i mordercy wyrażają się w prostszy sposób, jednak ten zbiór opowiadań udowadnia, że mamy kolejnego, utalentowanego prozaika.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze