"Hancock", Peter Berg
DOROTA SMELA • dawno temuKolejny popkulturowy dowód na to, że Amerykanie są znudzeni poetyką patosu i bohaterstwa. Nie jest to film udany, ale za to doskonale ilustrujący zarówno nastroje, jak i hipokryzję Hollywoodu. Mamy tu do czynienia z obrazem otwarcie szydzącym z narodowego dziedzictwa USA, czyli komiksu i wynalazku superbohaterów. Błyskotliwa postmodernistyczna komedia złożona z popkulturowych nawiązań, ale i interesujące studium wizerunku Afroamerykanów w USA.
Kolejny popkulturowy dowód na to, że Amerykanie są znudzeni poetyką patosu i bohaterstwa. Hancock nie jest filmem udanym, ale za to jakże doskonale ilustrującym zarówno nastroje, jak i hipokryzję Hollywoodu. Otóż mamy tu do czynienia z obrazem otwarcie szydzącym z narodowego dziedzictwa USA, czyli komiksu i wynalazku superbohaterów. Film Berga tak przewrotnie odkształca wzorzec, że w pierwszej połowie filmu jesteśmy przekonani, że oto pojawił się Shrek wszystkich Supermanów. Niestety w dalszej części podrzucona wysoko poprzeczka spada mu na twarz i zaczyna się klepanie banałów.
Ale po kolei. Los Angeles aż kipi ze złości po ostatniej akcji Hancocka, który od niepamiętnych czasów związany jest z Miastem Aniołów jako obdarzony nadludzkimi mocami pomagier policji. Szkopuł w tym, że pomimo swej gorliwości w ratowaniu mieszkańców miasta czarnoskóry superbohater wcale nie cieszy się dobrą sławą. Dlaczego? Popatrzmy: jest brudny, bezdomny i wiecznie pijany. Lata zygzakiem, przy lądowaniu zrywa asfalt, a podczas swoich heroicznych wyczynów powoduje wielomilionowe straty, niszcząc mienie publiczne i prywatne. Do tego ma niewyparzony język i nigdy się nie uśmiecha. Nie ma w mieście ludzi, którzy chcieliby go zaprosić na obiad. Prócz jednego — obdarzonego dziecięcą wrażliwością piarowca Raya Embreya, którego Hancock właśnie ocalił przed rozpędzonym pociągiem. W podzięce Ray, któremu od dawna marzył się jakiś dobry uczynek, oferuje mu swoje usługi specjalisty od wizerunku. Rozpoczyna się żmudna praca nad ociężałym i opornym do nauki savoir-vivre'u Hancockiem, który staje się teraz częstym gościem w domu Raya. To bardzo cieszy ośmioletniego Arona, synka Raya, wyraźnie jednak irytuje jego żonę — tajemniczą i wiecznie spiętą Mary. Przełamanie lodów następuje, kiedy Hancock wyznaje, że nie wie, skąd się wziął i jedyna wskazówka, jaką ma na temat własnej przeszłości, to bilety na Frankensteina z 1931 roku. Jak się jednak wkrótce okaże, zarówno wiedza o własnych korzeniach, jak i niektóre sojusze mogą superbohaterowi poważnie zaszkodzić…
Film Berga jest zbudowany według klasycznego schematu judzenia fajnym opakowaniem. Twórcy niewątpliwie wiedzą, co się dzisiaj sprzedaje. Odrobili lekcje i zauważyli ogromną popularność wątków turpistycznych oraz fabuł skonstruowanych wokół postaci antybohaterów — takich jak cytowany przeze mnie uparcie Dexter (bohater najważniejszego serialu telewizyjnego nowego wieku) czy Nancy z Trawki. I postanowili ożenić to wszystko z typowo amerykańską komiksową fabułą o superbohaterze. Fajnie, tyle że niestety nie byli konsekwentni i podobnie jak twórcy Seksu w wielkim mieście w pewnym momencie zapomnieli, o co im chodziło. Hancock, który z początku zdaje się nie tylko błyskotliwą postmodernistyczną komedią złożoną z popkulturowych nawiązań, ale i interesującym studium wizerunku Afroamerykanów w USA, w drugiej połowie decyduje się jednak spełniać oczekiwania tego mniej wymagającego odbiorcy. W rezultacie z wykwintnego foie gras robi się zwykły pasztet — zmielone kawałki różnych komiksowych historyjek uformowane w coś kompletnie niestrawnego prowadzą nas do wymiotnego finału. Zupełnie jak przebieg jednej z libacji głównego bohatera — najpierw było wesoło, potem zrobiło się niedobrze, a na koniec przyszło delirium. Nie pastwiąc się dłużej nad tym chybionym projektem, powiem tyle — zaprzedano tu doskonały i ambitny pomysł na rzecz ohydnej komercyjnej formuły.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze